"Nienarodzony" to klasyczny klon horrorów produkowanych masowo przez Hollywood. Mamy więc tutaj wszystkie odgrzewane kawałki - opętanie, tajemnicę rodzinną, zjawę małego dziecka, w tym wypadku chłopca, która przypomina z wyglądu trupa oraz piękną, zgrabną i naiwną jak cholera dziewczynę. Nie zabraknie też jej chłopaka, również przystojnego oraz nie grzeszącego intelektem, cudownego łowcy duchów czy całej masy tanich zagrywek w formie pukania, znikania czy nagłego pojawiania się w lustrze. Czy takie zagrywki są złe? Nie, o ile scenariusz jest napisany dobrze, a aktorzy faktycznie starają się wczuć swoje kreacje. Niestety w większości tego typu produkcji jest zupełnie odwrotnie i "Nienarodzony" również podąża tą drogą, zaś lista jego grzechów jest zdecydowanie za długa.
Zacznijmy od tego, że cały film od strony technicznej wygląda jak robiony na kolanie odcinek jakiegoś podrzędnego serialu o duchach. Jakim cudem wystąpił w nim Gary Oldman, który i tak pojawia się dość późno na ekranie, nie mam pojęcia. Ciężko mi zrozumieć jak aktor tej klasy zgodził się zagrać w czymś co wizualnie ustępuje większości współczesnych, polskich komedii romantycznych, a te są, jak powszechnie wiadomo, naprawdę paskudnie zrobione. Montaż woła tutaj o pomstę do nieba. Sceny są często połączone beznadziejnie, zaś widz czasem kompletnie nie wie czy to co ogląda to sen, halucynacje głównej bohaterki lub dana rzecz dzieje się na jawie. Miejscami są też takie przeskoki pomiędzy poszczególnymi ujęciami, że aż chciało by się reżysera za to zatłuc kijem bejsbolowym. Na dokładkę mamy zdjęcia, miejscami tak rażące po oczach, że te krwawią.
Nie lepiej jest w przypadku charakteryzacji i efektów specjalnych. Widać jak na dłoni niski budżet produkcji, jednak całość dobija zwykła fuszerka. Ani jedna scena w całym filmie nie straszy, natomiast emocje jakie produkcja wzbudza w odbiorcy to głównie znużenie wraz z zniesmaczeniem. Co gorsza wykorzystano tutaj naprawdę ciekawą mitologię hebrajską, po czym ja przemielono na... w zasadzie nie wiadomo co. Daleko tej produkcji od strony artystycznej do takich pozycji jak "Naznaczony" albo "Inkarnacja". Nawet nie ma co się na tym polu równać z "Kronikami opętania", które przecież wybitne nie były, a potrafiły miejscami trzymać w napięciu.
Jeśli idzie zaś o sam scenariusz... Boże, czy ktoś z producentów w ogóle go czytał? Film trwa nieco ponad osiemdziesiąt minut, a już w dwudziestej minucie mamy rozwiązanie wszystkich zagadek. Wiemy o kogo chodzi, dlaczego matka głównej bohaterki popełniła samobójstwo, kim jest tajemniczy duch chłopca nękający młodą dziewczynę i tak dalej. W czyste teorii zarys scenariusza wyglądał dobrze, ale fakt, że nim mija połowa opowieści znamy odpowiedzi na w praktyce każde pytanie, nie pomaga. A tak mogło być naprawdę dobrze - młoda kobieta, dorabiająca jako opiekunka do dzieci, jest nękana przez sny gdzie widzi psa o ludzkiej twarzy i płód dziecka. Wychowuje się sama, otaczana ojcowską opieką, gdyż matka popełniła samobójstwo w szpitalu psychiatrycznym, gdzie trafiła kilka lat po urodzeniu córki. Teraz zaś sny zaczynają pojawiać się na jawie, wokoło dziewczyny dzieją się dziwne rzeczy, a syn sąsiadów zachowuje się jak nawiedzony. Kobieta bojąc się o własne życie zaczyna kopać w przeszłości swej rodziny i natrafia na tajemnicze powiązania z ludźmi, którzy przetrwali Holocaust. Czyż nie brzmi to ciekawie? Owszem, brzmi, tylko że powyższy opis jest spakowany niemal w piętnaście minut całego filmu, a w kolejnych pięciu dostajemy tonaż odpowiedzi. Co zatem dzieje się przez kolejne sześćdziesiąt minut? Absolutnie nic.
Mamy za to pokaz nonsensu, głupoty, nudnego biegania po opuszczonych budynkach, monotonnych prób straszenia i wszystko to podlane sosem nieudolnego aktorstwa. Żadna z osób biorących udział w tej produkcji, nawet Gary Oldman, nie stara się zagrać ciekawie. W zasadzie to w ogóle nie stara się grać. Oddete Annabel wcielająca się w główną bohaterkę, leci na jednej i tej samej minie przerażonej nastolatki, która dopiero co opuściła solarium, a słowo "intelekt" nigdy nie skaziło jej wytapetowanej twarzy. Towarzyszący jej Cam Gigandet ("Pandorum", "Ksiądz") grający jej chłopaka wypada nie wiele lepiej, choć czasem nawet powie coś z sensem, zaś ich najlepsza przyjaciółka, w którą wcieliła się Meagan Good, to obraz tępej zdziry o umyśle pierwotniaka. Do tego każda z tych postaci jest zarówno zagrana jak i napisana tragicznie, zatem ciężko wysiedzieć przed ekranem.
"Nienarodzony" to koszmarny zło. Pociesza mnie myśl, że widziałem gorsze filmy, np. "Smoleńsk", ale to żadna wymówka dla twórców tego potwora. Najbardziej boli fakt, ze mogło z tego wyjść coś naprawdę porządnego. Mimo zabawy oklepanymi schematami, scenariusz miał potencjał, jednak pogrzebał go już w pierwszych minutach tego czegoś co śmie nazywać się filmem. Zresztą przykładem na umiejętne wykorzystanie sprawdzonych elementów gatunku jest choćby "Oko" z Jessicą Albą w roli głównej, które na ekran zawitało rok przed "Nienarodzonym". Spokojnie można było posiłkować się rozwiązaniami z tamtej produkcji i wtedy tutaj mielibyśmy naprawdę niezły horror. A tak wyszedł gniot, który powinno się spalić na stosie wstydu i następnie zakopać bardzo głęboko w bagnistej ziemi.