Najsłynniejszy rewolwerowiec DC Comics, który kroczy po Dzikim Zachodzie czasem ma gorsze dni. W zasadzie to jego całe życie można nazwać "gorszym dniem", ale tym razem po prostu zebrał większe wciry niż ostatnio. Wszak nie często przyszło mu wisieć na gałęzi do góry nogami i starać przeciąć więzy dziobem sępa, a raczej jego odgryzioną głową. Taaak... ten odcinek przygód Jonah'a Hexa jest dość dziwny. Muszę przyznać otwarcie, że liczyłem na coś zdecydowanie ciekawsze. "Tylko zacni umierają młodo" zawiera pięć historii, z których pierwsza nie wykorzystuje pełni potencjału, a druga mogła być czymś więcej, a stałą się zwykłą rzezią. Co do reszty... cóż, może przyjrzyjmy się wszystkiemu po kolei.
Pierwsza opowieść to "Teksańska forsa", składająca się w sumie z kilku rozdziałów. Od strony graficznej jest tutaj dobrze, choć nie powiem aby kreska mnie jakość porwała. Kolorystycznie jest lepiej, natomiast cała historia na polu graficzny, przynajmniej dla mnie, wypadła najciekawiej ze wszystkich zamieszczonych w tym albumie. Co zaś się tyczy historii, to z początku nieźle się zaczyna, a potem rozkręca. Ot proste zlecenie odnalezienia dwóch gości, a w tle mamy prostytutkę mordującą samotnych poszukiwaczy przygód. I to właśnie jej postać, mimo że występuje najkrócej, jest najciekawsza. Zresztą finał pościgu za kobietą wypada naprawdę imponująco i lepszego chyba nie dałoby się zrobić. Sam Hex ciekawie też odnosi się do swego głównego zlecenia oraz rodzącego się zatargu pomiędzy nim a zleceniodawcą. Koniec końców całość ma potencjał na długą, porządną przygodę, ale mimo wszystko autorzy skompresowali ja mocno przez co ma się wrażenie jakby miejscami była powycinana. Szkoda, bo tak naprawdę można było z tej przygody wycisnąć znacznie więcej.
Następną historią jest "Czarcia łapa", która z początku, niestety tylko i wyłącznie wtedy, zaczyna silić się na ciekawą opowieść o zemście. Potem wchodzi jeszcze motyw "Robin Hooda" Dzikiego Zachodu i legenda o indiańskiej, świętej ziemi. W tym momencie całość trafia szlag. Tak naprawdę o scenie z początku się zapomina, zaś scenariusz przeradza się w pseudo horror, silący się na bycie slasherem, gdzie "mordercę" gra Indianin. Brakowało mu tylko maski na twarzy i dopełniłby dzieła z "Halloween" czy innego filmu tego typu. Choć finał tego starcia może nieco zaskoczyć, to i tak czytało mi się całość bez większych emocji.
Potem jest tylko gorzej, przy czym apogeum absurdu trafiłem w opowieści "Wojna trwa". Edison kontra Tesla naparzają się miedzy sobą wysyłając do walki roboty, zaś pośrodku tego pobojowiska jest Jonah Hex. Absurd tutaj goni absurd, szczególnie, że komiks przedstawia jakoby to Thomas Edison był tym dobrym i twórczym wynalazcą, zaś Nikola Tesla jego konkurentem, który ukradł mu pomysły. Brakuje w tym wszystkim jeszcze Marconiego i sporu o radio, aby dopełnić obrazu głupoty. Graficznie też całość nie porywa, a miejscami wręcz potrafiła mnie odpychać. Zresztą całą opowieść czytało mi się bardzo ciężko, a do tego jest przegadana i na dokładkę sili się na bycie wizjonerską w sprawach mechanizacji ludzkiego życia.
Ostatnie dwie historie, to jest "Święto duchów" oraz "Ktoś umrze, by inny mógł żyć" totalnie nie zapadły mi w pamięci. Owszem czytało się to nawet w miarę dobrze, ale mimo wszystko po zakończeniu lektury, tak naprawdę nie pamiętałem za bardzo o czym były. Ot naukowiec wspominający swoje spotkanie z Hexem i to jak stracił rękę, a Hex go ocalił walcząc z Indianami czy jakiś duch opętujący głównego bohatera. Mniej więcej tyle z tego zostało w głowie. Dlaczego? Ciężko mi jednoznacznie stwierdzić, ale najbardziej przychylam się do tezy - już to gdzieś milion razy czytałem.
Czwarty album Jonah Hex jest co najwyżej przeciętny. Owszem, fani serii zapewne odnajdą tu więcej dla siebie, ale mi wszystko poprzednie tomy były ciekawsze. ja nie odczułem tutaj niczego co by mogło mnie zatrzymać na dłużej, a przy tym całość mocno mnie wymęczyła. Liczę jednak na to, ze to tylko przejściowy kryzys naszego łowcy głów, gdyż sam w sobie jest postacią ciekawą, choć dotąd dziwię się jakim cudem jego ciało znosi ilość ran jaką zadają mu autorzy w swych pracach. Podsumowując - bywało lepiej, ale do dna butelki whisky jeszcze bardzo daleko.
Pierwsza opowieść to "Teksańska forsa", składająca się w sumie z kilku rozdziałów. Od strony graficznej jest tutaj dobrze, choć nie powiem aby kreska mnie jakość porwała. Kolorystycznie jest lepiej, natomiast cała historia na polu graficzny, przynajmniej dla mnie, wypadła najciekawiej ze wszystkich zamieszczonych w tym albumie. Co zaś się tyczy historii, to z początku nieźle się zaczyna, a potem rozkręca. Ot proste zlecenie odnalezienia dwóch gości, a w tle mamy prostytutkę mordującą samotnych poszukiwaczy przygód. I to właśnie jej postać, mimo że występuje najkrócej, jest najciekawsza. Zresztą finał pościgu za kobietą wypada naprawdę imponująco i lepszego chyba nie dałoby się zrobić. Sam Hex ciekawie też odnosi się do swego głównego zlecenia oraz rodzącego się zatargu pomiędzy nim a zleceniodawcą. Koniec końców całość ma potencjał na długą, porządną przygodę, ale mimo wszystko autorzy skompresowali ja mocno przez co ma się wrażenie jakby miejscami była powycinana. Szkoda, bo tak naprawdę można było z tej przygody wycisnąć znacznie więcej.
Następną historią jest "Czarcia łapa", która z początku, niestety tylko i wyłącznie wtedy, zaczyna silić się na ciekawą opowieść o zemście. Potem wchodzi jeszcze motyw "Robin Hooda" Dzikiego Zachodu i legenda o indiańskiej, świętej ziemi. W tym momencie całość trafia szlag. Tak naprawdę o scenie z początku się zapomina, zaś scenariusz przeradza się w pseudo horror, silący się na bycie slasherem, gdzie "mordercę" gra Indianin. Brakowało mu tylko maski na twarzy i dopełniłby dzieła z "Halloween" czy innego filmu tego typu. Choć finał tego starcia może nieco zaskoczyć, to i tak czytało mi się całość bez większych emocji.
Potem jest tylko gorzej, przy czym apogeum absurdu trafiłem w opowieści "Wojna trwa". Edison kontra Tesla naparzają się miedzy sobą wysyłając do walki roboty, zaś pośrodku tego pobojowiska jest Jonah Hex. Absurd tutaj goni absurd, szczególnie, że komiks przedstawia jakoby to Thomas Edison był tym dobrym i twórczym wynalazcą, zaś Nikola Tesla jego konkurentem, który ukradł mu pomysły. Brakuje w tym wszystkim jeszcze Marconiego i sporu o radio, aby dopełnić obrazu głupoty. Graficznie też całość nie porywa, a miejscami wręcz potrafiła mnie odpychać. Zresztą całą opowieść czytało mi się bardzo ciężko, a do tego jest przegadana i na dokładkę sili się na bycie wizjonerską w sprawach mechanizacji ludzkiego życia.
Ostatnie dwie historie, to jest "Święto duchów" oraz "Ktoś umrze, by inny mógł żyć" totalnie nie zapadły mi w pamięci. Owszem czytało się to nawet w miarę dobrze, ale mimo wszystko po zakończeniu lektury, tak naprawdę nie pamiętałem za bardzo o czym były. Ot naukowiec wspominający swoje spotkanie z Hexem i to jak stracił rękę, a Hex go ocalił walcząc z Indianami czy jakiś duch opętujący głównego bohatera. Mniej więcej tyle z tego zostało w głowie. Dlaczego? Ciężko mi jednoznacznie stwierdzić, ale najbardziej przychylam się do tezy - już to gdzieś milion razy czytałem.
Czwarty album Jonah Hex jest co najwyżej przeciętny. Owszem, fani serii zapewne odnajdą tu więcej dla siebie, ale mi wszystko poprzednie tomy były ciekawsze. ja nie odczułem tutaj niczego co by mogło mnie zatrzymać na dłużej, a przy tym całość mocno mnie wymęczyła. Liczę jednak na to, ze to tylko przejściowy kryzys naszego łowcy głów, gdyż sam w sobie jest postacią ciekawą, choć dotąd dziwię się jakim cudem jego ciało znosi ilość ran jaką zadają mu autorzy w swych pracach. Podsumowując - bywało lepiej, ale do dna butelki whisky jeszcze bardzo daleko.