W tym roku zacząłem sobie odświeżać filmy z ostatniej dekady XX wieku, pragnąc je sobie nie tyle przypomnieć, co zweryfikować. Latek mi przybyło, a że tamten czas to mój złoty wiek nastoletni, kiedy miało się sporo swobody, zatem warto przyjrzeć się temu wszystkiemu na nowo. Na pierwszy ogień wybrałem produkcje, które pamiętam, że wtedy mi się podobały i czuję do nich nadal spory sentyment. Czas zatem na pierwszą z wielu rewizji w tym temacie i na rusz trafił Lake Placid, u nas znany również jako Aligator: Lake Placid. Film z 1999 roku, którego fabułę można streścić w jednym zdaniu. W tytułowym jeziorze żyje ogromny aligator, a grupa strażników oraz naukowców stara się go wytropić. Czy zatem produkcja przetrwała w moich oczach próbę czasu? Otóż i tak i nie.
Lake Placid nigdy nie miało aspiracji na bycie filmem ambitnym. Nie zarobiło na siebie w czasie premiery, było kompletnym fiaskiem finansowym, a mimo to na swój pokręcony sposób przetrwało próbę czasu. Bowiem dziś produkcja jest nieraz wymieniana w zestawieniach Monster Story XX wieku, choć raczej w jego dolnych partiach. Jednak nadal trafia do wielu rankingów, nawet jeśli tylko jako wspomnienie. Film nie wstydzi się swego rodowodu, w wielu miejscach nawiązuje do klasycznych schematów gatunku, czasem wręcz je wyśmiewając. Choć w tym ostatnim elemencie nie jestem do końca pewien, czy było to celowe zagranie twórców, czy raczej wyszło przypadkiem.
Na pierwszy ogień weźmy postacie oraz ekipę aktorską. Mamy tutaj sporą garść rozpoznawalnych nazwisk, jak Bill Pullman, Olivier Platt, Brendan Gleeson czy Betty White, która z końcem grudnia 2021 roku odeszła z tego świata. I trzeba powiedzieć wprost, że stanęli oni na wysokości swego zadania, choć znam filmy gdzie grali lepiej. Jednak nie dźgali oni moich patrzałek jakoś specjalnie, mimo, że ich postacie nie są jakoś specjalnie rozbudowane. Najbardziej irytowała mnie główna postać kobieca, grana przez Bridget Fondę, bowiem posiadała bardzo zapętlone kwestie i mało wnosiła do całej produkcji. Rozumiem zabieg z irytującym mieszczuchem, który trafił z muzeum paleontologicznego z Nowego Jorku wprost do lasu, ale scenarzyści mogli nieco bardziej się postarać tworząc tą bohaterkę. Sama Fonda gra osobę, którą miała odegrać, więc aktorce nic nie ujmuję.
O wiele ciekawiej, o ile nie najlepiej w całej produkcji wypadł lokalny szeryf, grany przez Gleesona. Jest perłą tego filmu i potrafił mnie rozśmieszyć. Stoicki, opanowany, chcący ukatrupić gada, który zjada ludzi oraz rozwiązać zagadkę skąd się bydle tutaj znalazło. Jego konfrontacja z bogatym łowcą krokodyli, granym przez Oliviera Platta jest po prostu genialna. czuć chemię miedzy tymi postaciami, co aktorzy umiejętnie przenieśli na ekran. Na osobną pochwałę zasługuje Betty White, mająca malutką rolę w filmie, za to świetnie napisaną, rewelacyjnie odegrana oraz wnoszącą sporo do fabuły.
No właśnie - fabuła. Ta, o ironio, jest i to całkiem zmyślnie napisana. Zacznijmy pod tego, ze w całej produkcji, trwającej niecałe półtorej godziny, nie mamy tony trupów. Tak naprawdę na ekranie ginie jedna osoba na początku i od tego zgonu zaczyna się cała obława, a potem jeszcze jedna oraz pewien pechowy niedźwiadek. I to tyle, no nie licząc "bonusowego" trupa na samym końcu. Scenariusz konsekwentnie buduje klimat za pomocą wyczekiwania na atak ze strony zamaskowanego potwora. To poczucie nieustannego zagrożenia, podobnego do tego z pierwszego filmu z serii "Szczęki", jest cudowne. Widzowie, podobnie jak postacie tej przygody, wiedzą, że gdzieś w toni ogromnego jeziora czai się krokodyl. Ogromny krokodyl, który widocznie bardzo dawno temu osiadł w tym miejscu i przystosował się do nowego środowiska. Dotąd był niewykrywalny, a teraz przez jedną osobę pół hrabstwa na niego poluje, w zasadzie poruszając się po omacku. Zatem czekamy i czekamy, a za każdym razem, gdy jesteśmy pewni, ze kogoś zeżre, tak się nie dzieje.
I ma to sens, bowiem gdy już monstrum naprawdę atakuje to robi to niespodziewanie w ułamku sekundy wynurzając się z wody i pożerając swoją ofiarę. Naprawdę dodaje to urokowi całej produkcji, nadrabiając momenty zbyt przegadane, płytkie czy po prostu mało śmieszne. Warto pochwalić również makietę naszego krokodyla oraz mimo wszystko, jak na tamte czasu, solidne CGI. Oczywiście nie są to dinozaury z Parku Jurajskiego, ale efekty nie rażą zbytnio po oczach, a finałowe starcie z paszczą pełną zębów osobiście uważam za zgrabnie pomyślane oraz widowiskowe.
Lake Placid to mimo wszystko dobry film. Nie kompletny przeciętniak, ale po prostu dobry, mający swe wady oraz mniejsze lub większe głupotki, ale jednak samoświadomy produkt, skierowany do konkretnej grupy odbiorców. I to tam głównie święci tryumfy, bowiem młode pokolenie raczej potraktuje go tylko jako ciekawostkę. Później powstały następne części tworząc całą serię, ale są tak słabe, że szkoda o nich pisać więcej. Zatem czy warto sięgnąć po Lake Placid dzisiaj? To zależy kim jesteśmy. Jeśli fanem filmów monster story, ale takich z klimatem, a przy tym wybaczymy pewne niedociągnięcia, to tak. Warto. Jeśli jednak szukamy dzieła dorównującego "Szczękom" albo filmu o potworach, który masowo pożera ludzi, to raczej się wynudzimy. Dla mnie to była miła podróż sentymentalna, ale raczej za szybko jej nie powtórzę. Co jednak nie oznacza, ze w przyszłości nie nastąpi, bo na pewno wrócę nad jezioro Lake Placid. Kiedyś, w przyszłości :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz