Lubię oklepane i sprawdzone motywy o inwazjach, w twórczości science fiction. Szczególnie uniwersach takich jak Star Wars, FreeSpce czy Star Craft i im podobnych. Wielka, krwiożercza siła w postaci demonicznie wyglądającej rasy, ogromna armada, spalone światy i tak dalej. Swego rodzaju klasyka, która nader często się sprawdza, ale niestety nie zawsze. Tak jest w tym wypadku, gdzie potencjał jest, miejscami nawet na chwilę wypływa na powierzchnię, ale cała masa dramaturgicznych baboli, skutecznie psuła mi radość z lektury. Wiecie, gdy oglądam niezmąconą rozumem rzeźnię w kosmosie, to naprawdę kiepsko na jej tle wypada narrator, wyjęty żywcem z filmów pokroju "Cienka czerwona linia". Tutaj zaś takich zabiegów jest mnóstwo.
Zacznijmy jednak od początku. Otóż galaktykę najeżdża tajemnicza rasa Yuuzhan Vongów, która pragnie zawładnąć wszystkimi systemami i tylko młody adept sztuki Jedi... bla, bla, bla i tak dalej. Słowem - standard. Ci źli, to typy o urodzie zdeformowanego orka, któremu lekarz przy narodzinach twarz potraktował szlifierką, zaś ci dobrzy, to pokojowo nastawiona rasa ludzi z planety Artorias. Tak pokojowej, że nie mają nawet policji, nie mówiąc już o obronie planetarnej. Oczywiście rodzina królewska musi być szlachetna i skrywać pewne sekrety, jak synalek wrażliwy na moc, jego siostra o duchu wojowniczki, co odziedziczyła po matce, byłej niewolnicy, i ojcu walczącym niegdyś z Imperium. Całość jest słodka, przekoloryzowana i do bólu sztampowa, ale ma ten swoisty urok, przeznaczony właśnie dla tego typu opowieści. Grałoby to naprawdę świetnie, gdyby nie dwa elementy, kładące przyjemność z lektury na łopatki.
Po pierwsze narrator. Chryste Panie miłosierny, dlaczego nie trzasnąłeś scenarzysty piorunem, gdy wpadł na iście kretyński pomysł, aby do tej radosnej sieczki, gdzie krew chlusta na wszystkie strony, wpakować miałkiego, nijakiego i melodramatycznego narratora. Człowiek ma ochotę palnąć sobie w łeb, a potem poprawić dla pewności, gdy oglądając kolejne kadry z masakrą, czyta jak to ostatni wojownik z dumnej niegdyś rasy jest niewolnikiem na statku Vongów, albo młody adept Jedi i następca tronu Artorias, odnajduje swoją ścieżkę w mocy. Tak. Tego właśnie pragnąłem, podczas oglądania krwawej jatki. Drugim elementem, który mnie dobił, to strasznie porwana fabuła. Miejsce akcji skacze jak wąsaty hydraulik, co to zjadł o jeden grzybek za dużo. Miejscami w przeciągu 10 stron odwiedziłem cztery miejsca, zaliczyłem pięć twistów i dwa zwroty akcji, kompletnie zapominając o czym czytałem pięć stron wcześniej. Dodawszy do tego narratora, rodem z greckiego dramatu, ma się ochotę wydłubać sobie oczy.
Szkoda, bo ogólny pomysł, mimo trzymania się sztampowego przebiegu akcji, jest skrojony ciekawie. Do tego poprzetykany udanymi wstawkami humorystycznymi i możemy poznać sporo nowych postaci. Szkoda, że część z nich robi za swoiste zapchaj dziury. Rysunek też jest strasznie nierówny. Koło ładnych plenerów i co jakiś czas udanych ujęć postaci, są też takie, gdzie te wypadają po prostu brzydko. Szczególnie widać to na przykładzie rysunku twarzy. Postać jest na pierwszym planie, zwrócona twarzą ku czytelnikowi i wygłasza monolog - chrzanić to, nie narysujmy jej ust, bo i tak nikt na to nie zwróci uwagi. Podobnych smaczków wyłapałem więcej.
"Inwazja: Uchodźcy" to jak na razie jeden ze słabszych komiksów Star Wars Legendy, jaki przyszło mi przeczytać. Potencjał był, ale samo wykonanie w zbyt wielu miejscach po prostu skrzypi, do tego głośno. Ja wiem, że Star Wars jest mocno dziecinne, nie zważa na prawa fizyki, a nieraz też logiki. Tylko można takie bzdurki opowiedzieć przyjemnie, a nie na siłę "dramatyzować", bo to po prostu nie pasuje. W mojej opinii, jest wiele ciekawszych opowieści w Legendach i tym tomem nie warto zaprzątać sobie głowy. Chyba, że jesteśmy zagorzałymi fanami Star Wars.
Zacznijmy jednak od początku. Otóż galaktykę najeżdża tajemnicza rasa Yuuzhan Vongów, która pragnie zawładnąć wszystkimi systemami i tylko młody adept sztuki Jedi... bla, bla, bla i tak dalej. Słowem - standard. Ci źli, to typy o urodzie zdeformowanego orka, któremu lekarz przy narodzinach twarz potraktował szlifierką, zaś ci dobrzy, to pokojowo nastawiona rasa ludzi z planety Artorias. Tak pokojowej, że nie mają nawet policji, nie mówiąc już o obronie planetarnej. Oczywiście rodzina królewska musi być szlachetna i skrywać pewne sekrety, jak synalek wrażliwy na moc, jego siostra o duchu wojowniczki, co odziedziczyła po matce, byłej niewolnicy, i ojcu walczącym niegdyś z Imperium. Całość jest słodka, przekoloryzowana i do bólu sztampowa, ale ma ten swoisty urok, przeznaczony właśnie dla tego typu opowieści. Grałoby to naprawdę świetnie, gdyby nie dwa elementy, kładące przyjemność z lektury na łopatki.
Po pierwsze narrator. Chryste Panie miłosierny, dlaczego nie trzasnąłeś scenarzysty piorunem, gdy wpadł na iście kretyński pomysł, aby do tej radosnej sieczki, gdzie krew chlusta na wszystkie strony, wpakować miałkiego, nijakiego i melodramatycznego narratora. Człowiek ma ochotę palnąć sobie w łeb, a potem poprawić dla pewności, gdy oglądając kolejne kadry z masakrą, czyta jak to ostatni wojownik z dumnej niegdyś rasy jest niewolnikiem na statku Vongów, albo młody adept Jedi i następca tronu Artorias, odnajduje swoją ścieżkę w mocy. Tak. Tego właśnie pragnąłem, podczas oglądania krwawej jatki. Drugim elementem, który mnie dobił, to strasznie porwana fabuła. Miejsce akcji skacze jak wąsaty hydraulik, co to zjadł o jeden grzybek za dużo. Miejscami w przeciągu 10 stron odwiedziłem cztery miejsca, zaliczyłem pięć twistów i dwa zwroty akcji, kompletnie zapominając o czym czytałem pięć stron wcześniej. Dodawszy do tego narratora, rodem z greckiego dramatu, ma się ochotę wydłubać sobie oczy.
Szkoda, bo ogólny pomysł, mimo trzymania się sztampowego przebiegu akcji, jest skrojony ciekawie. Do tego poprzetykany udanymi wstawkami humorystycznymi i możemy poznać sporo nowych postaci. Szkoda, że część z nich robi za swoiste zapchaj dziury. Rysunek też jest strasznie nierówny. Koło ładnych plenerów i co jakiś czas udanych ujęć postaci, są też takie, gdzie te wypadają po prostu brzydko. Szczególnie widać to na przykładzie rysunku twarzy. Postać jest na pierwszym planie, zwrócona twarzą ku czytelnikowi i wygłasza monolog - chrzanić to, nie narysujmy jej ust, bo i tak nikt na to nie zwróci uwagi. Podobnych smaczków wyłapałem więcej.
"Inwazja: Uchodźcy" to jak na razie jeden ze słabszych komiksów Star Wars Legendy, jaki przyszło mi przeczytać. Potencjał był, ale samo wykonanie w zbyt wielu miejscach po prostu skrzypi, do tego głośno. Ja wiem, że Star Wars jest mocno dziecinne, nie zważa na prawa fizyki, a nieraz też logiki. Tylko można takie bzdurki opowiedzieć przyjemnie, a nie na siłę "dramatyzować", bo to po prostu nie pasuje. W mojej opinii, jest wiele ciekawszych opowieści w Legendach i tym tomem nie warto zaprzątać sobie głowy. Chyba, że jesteśmy zagorzałymi fanami Star Wars.