Komiks ten pierwotnie wydano w 1988 roku i wtedy robił prawdziwą furorę. Zresztą wspomina o tym, w przedmowie do tego albumu, dziennikarz Mikal Gilmore, który słowa te zapisał i opublikował pierwotnie w 1991 roku. Trzeba przyznać, ze są nadal aktualne, bo "Czarna Orchidea" jest komiksem nieco nietypowym. A raczej była jeszcze kilka lat temu, bowiem obecnie w komiksie superbohaterkism mamy sporo niekonwencjonalnych opowieści. Wystarczy wspomnieć "Vision" czy "Zło, które czynią ludzie". Nie mówiąc już o całej serii z Jesicą Jonnes. Jednak takie dzieła mogłyby nie powstać, gdyby Neil Gaiman nie zaczął łamać pewnych stereotypów.
Autor z miejsca odpala w kierunku czytelnika mocną petardę. W zasadzie wywala mu z artylerii okrętowej prosto w twarz mordując główną bohaterkę. Na dokładkę nie ma tutaj monologów czy innych pierdół. Nie. Sam antagonista stwierdza, ze czytał już sporo komiksów o bohaterach i tam zawsze oni uciekali, bo ich przeciwnik się z nimi bawił w przesłuchanie, zamykanie w piwnicy czy gadanie od rzeczy. On zamiast tego preferuje klasyczną kulkę w głowę, po czym to czyni ręką swego ochroniarza. Później tak dla pewności podpala naszą superbohaterkę i na końcu wysadza pół piętra w powietrze. Tak kończy żywot nasza postać, a raczej jeden z żywotów, o to aby się odrodzić.
I tutaj dostajemy kolejnym liściem w pysk, bo następuje kolejny nietypowy zwrot akcji. Po wysłuchaniu historii powstania naszej bohaterki, zrozumienia kim jest i jak działa, jej twórca ginie. Laboratorium zostaje zniszczone, a ona pozostaje niemal sama. A wszystko za sprawą osoby, która zachowała się zupełnie inaczej niż przewiduje to "standard" tego typu komiksów. Zatem Gaiman znów łamie zasady i robi to do samego końca. Gdy ktoś ma przeżyć - ginie. Ten kto ma umrzeć, zostaje cudem ocalony. Nic tutaj nie działa tak, jakby chcieli tego przeciętni odbiorcy tego typu komiksów.
Co jednak ważniejsze, ma to sens. Fabułą stoi na wysokim poziomie, sporo tutaj rozważań oraz poruszenia ważnych tematów społecznych czy moralnych. Nikt ani nic nie jest zbędne. Wszystko ma swoje miejsce w tej opowieści, która kończy się niestandardowo pozostawiając czytelnika na pewien czas z kotłującymi się myślami. Mnie osobiście "Czarna Orchidea" specjalnie nie zszokowała, ale też mam już na koncie przeczytanych wiele dzieł tego typu. Z drugiej strony jest to z pewnością ciekawy artefakt przeszłości. Swego rodzaju żywy dowód na to jak w ostatniej dekadzie XX wieku zmieniał się komiks w Ameryce i na całym świecie. Że nie jest to tylko medium dla dzieci i nastolatków, ale dojrzałych czytelników potrafiących wyciągać z tekstu oraz obrazu znacznie więcej niż przeciętny zjadacz chleba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz