28 października 2017

Blade Runner 2049

Gdy pojawiła się zapowiedź kontynuacji "Blade Runner", byłem zachwycony. Co prawda czułem w kościach, że film raczej nie odniesie sukcesu, ale to co obiecywano wyglądało naprawdę ciekawie dla fana pierwowzoru. Moje przeczucia się sprawdziły. Film, na stopie finansowej poległ, aczkolwiek nie spodziewałem się aż tak spektakularnej klęski. Obstawiałem, że wyjdzie na przysłowiowe "zero", nie zaś skończy w USA na minusie. Czemu tak się stało? Wydaje mi się, że z jednego, prostego powodu - to dzieło zdecydowanie za trudne dla masowego, szczególnie młodocianego, odbiorcy. Nie mamy tutaj do czynienia z prostolinijną naparzanką, czy przegadanym filmie o sensie życia. Nie. To mocny dramat psychologiczny, mówiący o człowieczeństwie i pogoni za mirażem. Za chęcią bycia kimś lepszym niż się jest. Innymi słowy, oddaje to co arcydzieło z 1982 roku, tylko że w kilku punktach robi to lepiej. Niestety świat filmu w postaci masowego widza, mimo upływu tylu lat (a może właśnie z tego powodu), nadal nie umie docenić tego typu produkcji. A jest co podziwiać.

Zacznijmy od scenariusza. Akcja filmu toczy się 30 lat po wydarzeniach poprzedniej części. Zabieg ten wypadł bardzo realistycznie, gdyż aktorzy występujący w obu produkcjach faktycznie się zestarzali. Na ich tle nowe twarze wypadają bardzo przekonująco oraz świeżo, co jednak doceni tylko widz, który oglądał pierwszą część. W praktyce oglądanie "Blade Runner 2049" bez znajomości poprzedniego filmu po prostu mija się z celem. Traci się wtedy niemal wszystko, począwszy od smaczków wizualnych i montażowych po sam scenariusz. Wracając do tego ostatniego, muszę bardzo pochwalić Hamptona Fanchera, który tym razem spisał się znacznie lepiej, niż przy pierwszym "Łowcy androidów". Pomagał mu Michael Green odpowiedzialny za "Logana", co wyraźnie czuć. Praca tego duetu nie poszła na marne, bo załatali wszelkie niedociągnięcia jakie pojawiły się w dziele Ridley's Scotta.

Po pierwsze już na starcie zadano najważniejsze pytania egzystencjalne, ale w taki sposób, że umiejętnie pokierowano widzem. Tym samym patrzył on na scenę, nie umiejąc uchwycić w pełni rozwiązania, które podtykało mu się czasem pod sam nos. To zaowocowało naprawdę ciekawym finałem, powodującym lekki opad szczęki. Po drugie, drastycznie skrócono pauzy. Owszem, dalej jest ich dużo oraz wnoszą sporo do klimatu jak i samej fabuły. Jednocześnie nie przeciągają się w nieskończoność i są bardzo umiejętnie wymieszane z scenami akcji lub dialogami. Nieraz te ostatnie są w pewnym stopniu wplecione w taką scenę co wypada rewelacyjnie.


Tutaj na wierzch wypływają dwie postacie - Oficer K, grany przez Ryan'a Goslinga, i sztuczna inteligencja imieniem Joi, której ciała użyczyła Ana de Armas. Duet wypadł po prostu doskonale, zadając to samo pytanie, ale prezentując dwa, zupełnie odmienne "problemy" ludzkości. K jest replikantem najnowszej generacji, który pracuje jako Łowca androidów. Słowem - poluje na swych braci, gdyż tak nakazuje mu program posłuszeństwa. W zamian za to nie ogranicza go czas i może żyć, o ile nikt go nie zabije, wiele dekad. Joi natomiast jest programem, który potrafi się uczyć ludzkich zachowań. Oboje stają przed problemem natury egzystencjalnej - Czy żyją? Czy emocje ,jakich doświadczają, są wynikiem programu, a może stali się kimś więcej? Te pytania nurtują stale zarówno bohaterów, jak i widza, natomiast odpowiedź każdy musi ułożyć sobie samodzielnie.

Na drugim biegunie znajduje się natomiast człowiek z krwi i kości. Niander Wallace, grany przez Jareda Leto, poszukuje również odpowiedzi na podobne pytania, ale na swój, bardzo okrutny sposób. Replikanci są bowiem bezpłodni, a on bardzo by chciał się dowiedzieć jak ten stan rzeczy zmienić. Niestety bohater ten po fenomenalnym wejściu potem został niemal wycięty. Owszem pojawia się jeszcze kilka razy, ale na dość krótko. Widać wyraźnie, że autorzy filmu nie wykorzystali pełnego potencjału tej postaci, co boli.


Zupełnie inaczej jest z Harrisonem Fordem, który ponownie zagrał Deckarda. Pojawił się znacznie później niż początkowo obstawiałem, jednak dał mocno do wiwatu. Rozwiewa on wątpliwości dotyczące wielu pytań, jakie widz postawił sobie do czasu pojawienia się tego bohatera na ekranie. Potem zaś ma ciekawe sceny, a finał naprawdę wypada rewelacyjnie. To właśnie w tym momencie otrzymujemy pełen wachlarz odpowiedzi, na zadane przez agenta K, pytania.

Brakowało mi jednak kilku innych postaci, które przetrwały konflikt w pierwszej części i liczyłem, że tutaj również się pojawią. Była tak naprawdę tylko jedna - detektyw Gaff, grany przez Edwarda Jamesa Olmosa. Miał swoje pięć minut, które wykorzystał w pełnym zakresie, ale mimo wszystko było to odrobinę za mało. Aż się prosiło, aby ten bohater jeszcze zawitał na ekran, pamiętając finał pierwszego "Łowcy androidów".


Jeśli zaś idzie o warstwę wizualną, to byłem w raju. W filmie użyto masy makiet, nawiązując tym samym do rozpoznawalnych scen z pierwowzoru z 1982 roku. Dodano jednak trochę efektów CGI, w postaci wirtualnych "manekinów", reklam czy wspomnianej wcześniej Joi. Tutaj naprawdę zrobiono to doskonale, bo widz ma wrażenie jakby naprawdę miał do czynienia z hologramem. Sylwetka aktorki często jest przenikana przez światło czy jaśniejsze obiekty, towarzyszy jej efekt halo (poświaty) oraz drga, gdy coś fizycznego przenika hologram.  całość stoi wręcz na mistrzowskim poziomie i nie jeden współczesny film mógłby pozazdrościć takiego dopracowania szczegółów.

Równie dobrze prezentują się stroje oraz scenografie wnętrz. Widać tutaj różne style od błotnistych farm na peryferiach miast, przez slumsy po skąpane w gorącym piasku pustyni miasto. Naprawdę jest na czym zawiesić oko i każdy kto choć troszkę interesuje się scenografią, powinien móc wyłapać sporo smaczków związanych z pierwszą częścią filmu. Od broni począwszy na butelce whisky skończywszy.


"Blade Runner 2049" to film dla małej grupy odbiorców. Trudny, rozbudowany i nie posiadający dynamicznych wodotrysków. Z tego powodu musiał powtórzyć los poprzednika, choć mam nadzieję, że z czasem zostanie należycie doceniony. Sam z pewnością sprawię sobie go na DVD, gdy już zejdzie z kin, bo po prostu warto. Spędziłem w kinie prawie trzy godziny, które były bardzo owocne. Niestety takich jak ja było na sali niewiele, natomiast młodzież nie umiała docenić tej produkcji, drąc gęby niemal przez cały seans. To chyba najlepiej pokazuje do kogo jest skierowany nowy "Łowca androidów" i jak bardzo blisko mu do pierwszej części.