19 lipca 2019

Obejrzane w kinie #5: Król Lew (2019)

Byłem wczoraj na pokazie wieczornym w kinie Helios, obejrzałem wersję z angielskim dubbingiem i powiem wprost. Mimo kilku plusów oraz niewielkich oczekiwań, seans wymęczył mnie niemiłosiernie. Po raz pierwszy oglądałem przygody Simby bez cienia emocji, a na scenie śmierci Mufasy nie czułem nic. Tak, moi drodzy, dla mnie tegoroczny "Król Lew" to wydmuszka. Ładna, choć i na tym polu zdarzają się uchybienia, ale to jest zwykła wydmuszka. Po wyjściu z kina, gdy wróciłem z moją Martą do domu, nalałem naszej dwójce wina, odpaliłem z DVD "Króla Lwa" z 1994 roku i oboje bawiliśmy się oraz, co ważniejsze, ponownie przeżywaliśmy tą historię (będącą kopią "Kimba: Biały lew") z pełnym wachlarzem emocji. Nim zaczniecie jednak ciskać we mnie gromy, stając w obronie tego... czegoś, bo "Królem Lwem" jest to tylko z tytułu na plakacie, przeczytajcie na chłodno moją opinię. Tak, będzie bardzo gorzka, ale jako fan aktorskich filmów Disneya, ogromny fan aktorskiej "Księgi dżungli" oraz zakochany po uszy w tegorocznym "Aladynie", muszę powiedzieć to z pełną świadomością - twórcy nowego "Króla Lwa" schrzanili absolutnie wszystko, co tylko można było spieprzyć w tej opowieści. Zacznijmy jednak od plusów, bo te niewątpliwie są, choć w zasadzie tylko dwa. No dobra, niech będzie, że są cztery.

NA PLUS: Animacja zwierząt (w większości)
Jest to element, na który najbardziej liczyłem. Bajeczne CGI zwierzaków, oddające z jednej strony ich naturalny sposób poruszania się, a z drugiej wyrażający nadal sporo emocji. Coś takiego mieliśmy w nowej "Księdze dżungli", gdzie futrzani aktorzy wypadli po prostu doskonale. Tu, jest połowicznie dobrze, ale o tym za chwilę. Niemniej CGI sylwetek zwierząt, ich ruch, nawet to jak oddychają potrafi wprawić w osłupienie. Naprawdę spece od animacji komputerowej się postarali, choć niestety nie zawsze, bo są sceny gdy zwierzaki nie wywołały we mnie zachwytu.

NA PLUS: Animacja CGI plenerów oraz zdjęcia
To jest chyba największy plus w całym filmie, bowiem nie można się do niczego na tym polu przyczepić. Lwia Skała, Cmentarzysko słoni, wodopój, czy kraina zamieszkana przez Timona i Pumbę są po prostu obłędnie wykonane. Dla tych scen warto było pójść do kina. Szkoda tylko, że jest ich w całym filmie cholernie mało.

NA PLUS: Timon i Pumba
Seth Rogen jako Pumba i Billy Eichner w roli Timona stworzyli kreacje, które z jednej strony oddają ducha oryginalnego duetu, granego przez Nathana Lane oraz Ernie Sabella, a z drugiej strony dołożyli coś od siebie. Rezultat jest porażający i ta parka lekkoduchów oraz wariatów wypada wprost genialnie. Są też jedynymi postaciami, oprócz Mufasy i hieny Shenzi, które naprawdę pokochałem w nowej wersji. Wyrażają tonaż emocji, mają świetnie napisane dialogi, aktorzy fenomenalnie wczuli się w swoje postacie, a animatorzy naprawdę napracowali się nad mimiką pysków tych bohaterów. Tak, Timon i Pumba jako jedyni ratują ten film przed totalną klapą, choć jest ich za mało, aby mogli to w pełni uczynić.

NA PLUS: Piosenka "Hakuna Matata"
W mojej opinii JEDYNA piosenka, która naprawdę się udała, nie licząc utworu z otwarcia filmu. Znów postaciami odpowiedzialnymi za ten sukces są Timon i Pumba, szczególnie ten drugi. Scena z małym Pumbą przy wodopoju, jest po prostu obłędna i to trzeba zobaczyć. Najlepsze 30 sekund w całym filmie. Sam utwór został lekko rozwinięty, ale ogólnie mamy starą piosenkę, w nieco odświeżonym wydaniu. Innymi słowy, zrobiono dokładnie to, co tegoroczny "Aladyn" robi z absolutnie wszystkimi swoimi utworami. Niestety na tym plusy się kończą.


NA MINUS: Totalny brak emocji
Gdy oglądałem wczoraj w nocy animację z 1994 roku, z ogromnym impetem powróciły wszystkie emocje. Strach gdy Simba i Nala uciekali przed hienami na Cmentarzysku słoni, albo gdy młody Simba pędził kanionem uciekając przed spłoszonym stadem gnu. Ogromny smutek gdy zginął Mufasa, rycząc przy tym jak niemowlak, radość kiedy odnalazł nowy dom i nadzieję gdy jako dorosły lew spotkał Rafikiego, a ten oznajmił mu, że Mufasa żyje. To wszystko wyparowało w nowej wersji, na której nawet nie uroniłem łzy podczas sceny w kanionie. Cholera, nic nie czułem przez niemal cały seans, jedynie śmiejąc się podczas scen z Timonem i Pumbą, bo jako jedyni mieli charyzmę. Cała reszta filmu to miałki film przyrodniczy, gdzie ktoś coś mówi w tle, ale na pyskach zwierzaków kompletnie nic nie widać. Innymi słowy, jest zupełnie odwrotnie niż w "Księdze dżungli", gdzie ekspresja emocji u zwierzęcych aktorów była ogromna.

NA MINUS: Skaza oraz najgorsze wykonanie "Be preparet"
Chryste Panie, tutaj ciężko cokolwiek powiedzieć, nie rzucając uliczną łaciną na lewo i prawo. Skaza w wykonaniu Jeremy'ego Ironsa jest wyrachowanym skurwielem, manipulatorem i bratobójcą. Nazizm się wręcz z niego wylewa, a jego piosenka gdzie zagrzewa hieny do boju i poparcia jego racji ,nie bez powodu jest jednym z najlepiej ocenianych utworów śpiewanych przez antagonistów. Tymczasem w tegorocznej wersji Skaza to ciapowaty dupek, a jego piosenka.... Boże, po prostu brak mi słów, aby opisać to dno. Przejdźmy może do kolejnego punktu.


NA MINUS: Wyciszona muzyka i nieudane piosenki
Na to składają się głównie dwa poprzednie minusy - brak emocji oraz usilne dostosowanie zabawnych piosenek z oryginału tak, aby za wszelką cenę wrzucić je w ramy "realizmu". Efekt? Miejscami mamy kompletną porażkę, a czasami jest dobrze. Prawdziwym problemem jest jednak lecąca w tle ścieżka muzyczna, która nieraz ni cholery nie pasuje do rozgrywających się na ekranie scen. Kurde, czasami w ogóle nie ma muzyki, mimo że aż się o nią prosi. Kolejną wadą jest wymieszanie oryginalnej ścieżki muzycznej z nowymi motywami, które po prostu ze sobą nie współgrają. Mamy utwór znany bardzo dobrze miłośnikom oryginału i nagle wpada nam 30-40 sekund czegoś nowego, wyjętego totalnie z czapy. Koszmar.

NA MINUS: "Martwe" oczy i brak mimiki u zwierząt
Mając jako porównanie "Księgę dżungli" gdzie ekspresja na pyskach zwierzaków jest ogromna, tutaj dostaliśmy w zasadzie pustkę. Są sceny gdzie leci tekst, a zwierze nawet nie porusza pyskiem, albo robi to wręcz niezauważalnie. Bardzo często ma to miejsce przy kwestiach wypowiadanych przez lwy, szczególnie Mufasę oraz Skazę. Dodatkowo oczy bohaterów prawie zawsze są nieruchome, niezależnie od "emocji" jakie powinny ukazywać. Rezultat po prostu dobija.

NA MINUS: Spaprany dubbing (wersja angielska)
To poniekąd wynika z powyższego minusa, ale porównując angielski podkład głosów z wersji z 1994 roku, a obecną produkcję, słychać przepaść już od pierwszej chwili. Cieszy powrót Jamesa Earl Jonesa w roli Mufasy, Rogen oraz Eichner dają z siebie wszystko, o czym pisałem na początku tego materiału, a nawet Florence Kasumba w roli Shenzi spisała się świetnie. Szkoda, że miała bardzo mało kwestii, ale każda potrafiła wręcz mrozić krew w żyłach. Reszta aktorów głosowych, przynajmniej dla mnie, po prostu odklepała swoje role bez większego zaangażowania. Skaza, Simba, Nala, czy Rafiki, po prostu są i tyle. Nie czuć w ich głosach emocji, grozy, radości, smutku czy nadziei. Po prostu są na scenie, coś tam mamroczą, ale równie dobrze mogliby zniknąć i film by tylko na tym zyskał.


NA MINUS: Brak mroku oraz sceny nocne
W animacji z 1994 roku są całe fragmenty gdzie strach aż ściska u widza serce. Cmentarzysko słoni albo scena w wąwozie to jedno, ale bitwa o Lwią Skałę, gdy wszytko wokół płonie po prostu przeraża nawet dorosłego widza, który zna tą animacje na pamięć. Gdy oglądałem ją po raz pierwszy jako jedenastolatek, to wręcz trząsłem się, gdy Simba wisiał na skale, a pod nim płonęły suche krzaki. Tymczasem wczoraj w kinie nic takiego nie miało miejsca. Na dokładkę wiele scen rozgrywających się w nocy jest słabo wykonanych od strony wizualnej.

NA MINUS: Ogrom zbędnych filerów
Filer z zasady powinien trwać kilkanaście sekund, góra pół minuty i być łącznikiem pomiędzy scenami. Tymczasem tutaj filery potrafią trwać 2-3 minuty, które absolutnie nic nie wnoszą. Za przykład dajmy chyba sztandarową scenę, czyli gdy Simba pada na trawę i wiatr porywa płatki kwiatów, które niosą jego zapach do drzewa na którym żyje Rafiki. W oryginale trwa to chyba z 10 sekund, w obecnej wersji niemal dwie i pół minuty. Przy czym całość jest tak absurdalnie głupia i nic nie wnosząca do filmu, że aż boli. Niestety tego typu zabiegów jest bardzo dużo, przez co film jest sztucznie rozciągnięty w czasie.

NA MINUS: Rafiki mógłby nie istnieć
Małpi szaman był zawsze postacią trzecioplanową, jednak bardzo ważną dla całej historii. Tymczasem tutaj, że się tak wyrażę, robi po prostu za pawiana i w zasadzie tyle. Tak naprawdę ciężko mi sobie przypomnieć sceny z jego udziałem, a tym bardziej wypowiadane kwestie. Coś tam mamrotał, raz nawet pomachał kijem podczas bitwy o Lwią Skałę, jednak poza tym po prostu przemknął na ekranie. 

PODSUMOWANIE
Nowy "Król Lew" to po prostu crap, przynajmniej w moich oczach. Mimo kilku plusów, po prostu nie warto iść na niego do kina. Lepiej odpalić sobie DVD z animacją z 1994 roku, która zapewni nie tylko rozrywkę, ale też ogrom emocji. Osobiście uważam tą produkcję za najgorszą jaką widziałem w tym roku w kinie i żałuję, że zmarnowałem na nią darmowe zaproszenie. Mogłem zamiast tego pójść drugi raz na "Spider-man 2: Daleko od domu" i bawiłbym się niebotycznie lepiej, mimo że nie jestem wielkim fanem filmów Marvela.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz