21 maja 2019

Lucky Luke #82: Kowboj w Paryżu

Nieraz spotykam się z narzekaniem ze strony fanów starych serii, że ich najnowsze kontynuacje się wypaliły. Sam zaliczam się do tego grona w przypadku Thorgala, ale jeśli idzie o przygody Asteriksa i Obeliksa, albo Lucky Luke'a to jestem wielkim entuzjastą ich nowych perypetii. "Ziemia obiecana" była dla mnie wspaniałą lekturą, przy czym nie mam tutaj na myśli powieści Władysława Reymonta, natomiast "Kowboj w Paryżu" od tych samych autorów tylko udowodnił mi, że seria trafiła w dobre ręce. Ręce ludzi, którzy całym swym sercem czują arcydzieło Morrisa oraz jego prześmiewczy, pełen aluzji do realiów naszego świata, charakter. Tak, poziom gagów jest tutaj olbrzymi, a autorzy naprawdę mają jaja ze stali, nabijając się w praktyce z każdej grupy społecznej czy obozu politycznego. A jaki jest temat przewodni? Otóż... wolność. Tak, ta umiłowana przez wszystkich wolność, dająca nieraz nadmierny upust naszym emocjom.

Liczba nawiązań do postaci historycznych, literatury oraz miejsc jest w tej przygodzie ogromna. Zresztą już na pierwszej stronie otrzymujemy zabawny prztyczek w nos wymierzony w samą serię o Lucky Luke'u i tego, w jak schematyczny sposób łapie Daltonów. Stały element serii, który aż nazbyt często się powtarza, ale wszyscy go kochają. Żartobliwie dostało się nawet słynnemu zakończeniu, gdzie nasz samotny jeździec i jego koń jadą w kierunku zachodzącego słońca, śpiewając piosenkę, tak dobrze znaną fanom serii. A to tylko pierwsza strona, bowiem z każdą kolejną poziom gagów tylko rośnie, a liczba aluzji jest obłędna, ale jednocześnie nie przytłacza.

Motywem przewodnim, jak wspomniałem wcześniej, jest głoszenie dobrej nowiny o wolności. Na drugiej szali mamy naczelnika więzienia, Abrahama Lockera, autora książki "50 twarzy więziennictwa", który pragnie wybudować na wyspie koło Manhattanu najlepsze więzienie, z którego nie ucieknie żaden więzień. Ma to być więzienie na skalistej wyspie, gdzie osadzeni mają czuć stały nadzór ze strony strażników. Tymczasem rywalizuje on o grunt z pewnym Francuzem, Auguste Bartholdi, pragnącym postawić tam monument zwany "Statuą Wolności". Oczywiście Luke zostaje wplątany w całą sprawę najpierw z przypadku, a potem na zlecenie prezydenta USA, mając eskortować ów monument z Paryża do Nowego Jorku.

Poziom gagów na tym etapie sprawia, że czasami płakałem ze śmiechu. Ogromne brawa należą się przy tym Marii Mosiewicz, odpowiedzialnej za tłumaczenie komiksu i dołączenie tony przypisów. Naprawdę pomagały one zrozumieć wiele gagów i nawiązań do literatury francuskiej, z której mam spore braki, oraz pewnych postaci. Nie zabrakło też gagów sytuacyjnych czy rysunkowych, za co brawa należą się rysownikowi, wspaniale wczuwającego się w prace Morrisa. Owszem, widać że kreska jest inna, że to trochę inny styl, ale i tak czułem tutaj ducha starego Lucky Luke'a, który przez wiele lat zamiast źdźbła trawy miał w ustach papierosa. Jest to zresztą nawet sparodiowane w tym albumie. Podobnie jak nawiązania do tego czy jest Belgiem.

Zatem polecam z całego serca najnowszą przygodę naszego samotnego kowboja, który tym razem zwyczajowo nie zniknął na ostatniej karcie komiksu, choć ostatecznie wyruszył w kierunku zachodzącego słońca. Mam nadzieję, że Achde (scenariusz) i Jul (rysunek) jeszcze przez wiele, wiele lat będą kontynuowali dzieło Morrisa, nawiązując w swych pracach do jego prac. W moich oczach udało im się bowiem osiągnąć to samo co w przypadku Conrada i Ferriego pracujących nad nowymi przygodami Asteriksa i Obeliksa. Dali coś nowego, dorzucili odrobinę swego stylu, nawiązali do obecnych wydarzeń społecznych oraz politycznych, a przy tym wszystkim zachowali ducha oryginału. I za to mają moją wieczną wdzięczność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz