Pierwszy tom tej serii przywodził mi na myśl grę Red Faction. Lektura drugiego narobiła mi takiej ochoty, że aż sobie zainstalowałem w pierwszą część, spędzając w niej blisko 20 godzin. On Mars w praktyce zdaje się czerpać garściami ze wspomnianej serii gier, bowiem czuć to na każdym kroku. Rysunek, klimat, narracja, bohaterowie - nosz niemal wszystko. Oczywiście scenariusz jest inny, nie mamy tutaj tylu trupów i do głosu dochodzi bardziej fundamentalizm religijny, ale i tak, skojarzenia nasuwały mi się automatycznie. Czy to źle? Oczywiście, że nie, bowiem nie tylko fani Red Faction powinni się tutaj odnaleźć.
Postawmy sprawę jasno - to nie jest jakiś szczególnie wybitny komiks. Nie ma przełomowej fabuły, ponadczasowych postaci i tak dalej. Nie dorasta do takich tytułów jak Uniwersal War One czy Wieczna Wojna. Tylko pytanie: Czy musi? Otóż nie, nie musi. On Mars to solidna rozrywka, pełna akcji, kompetentnie połączonych klisz gatunku i okraszona naprawdę klimatycznym rysunkiem. Pierwszy tom wprowadzał nas do tego świata, pełnego czerwieni, gangsterów oraz sekt religijnych, które kłębią się w świecie wyzysku taniej siły roboczej z więźniów. Drugi natomiast rozbudowuje warstwę polityczną w całym scenariuszu. I robi to naprawdę dobrze.
Zatem główna bohaterka imieniem Jasmine, była policjantka skazana przez system jako kozioł ofiarny za błędy innych, wkracza w szeregi Kościoła Synkretycznego. Nie żeby miała wybór, bowiem inne ugrupowania to w zasadzie gangi, które rozszarpałyby kobietę za sam fakt bycia policjantką na Ziemi. Jednocześnie trwa konflikt polityczny na trzech frontach. W ONZ dywaguje się nad słusznością zsyłek więźniów w roli taniej siły roboczej na Marsa. Władze kolonii chcą pokazać, że ich dzieło jest w pełni bezpieczne dla kolonistów i każdego traktuje należycie. Tymczasem tytułowi Samotnicy starają się ugodzić w spokój korporacji i zyskać wolność dla skazańców, którzy byliby traktowani wobec prawa na równi z kolonistami. Spór trwa w najlepsze i żadna ze stron nie dostrzega prawdziwego zagrożenia ze strony religijnej frakcji.
Fabuła jest dość przewidywalna, ale jakoś nie umniejszyło mi to zabawy. Całość chłonąłem dość szybko, choć też nie śledziłem tak wydarzeń co w takim Locke & Key, gdzie każdy kadr analizowałem na milion sposobów. Tutaj miałem to samo, co w grze Red Faction - miłą odskocznię od codzienności. Lekką i przyjemną lekturę okraszoną ładnym rysunkiem z klimatyczną czerwienią. I tak po prawdzie w zupełności mi to wystarczyło. Czy chcę więcej? Tak, bowiem finał tego albumu sporo obiecuje. Czy będę wracał do tej serii? Wątpię. Dla mnie to przygoda na raz, ale i tak się przy niej nie nudzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz