8 marca 2019

Lou! #1: Codziennik

Przyznaję, że po ten tytuł sięgałem z lekkim oporem. Dałem się ostatecznie namówić i żałuję... że miałem jakiekolwiek wątpliwości. Komiks z jednej strony jest adresowany do dzieci, ma bardzo przyjemną dla oka kreskę i zawiera sporo humoru. Niemniej to tylko zewnętrzna skorupka, bowiem to tak naprawdę bardzo mocna opowieść obyczajowa, o małej dziewczynce, która staje się nastolatką. Wychowana przez samotną matkę, nie znająca ojca, wadząca się z babcią, zaś w tle przemyka nam kocia przybłęda, łaskawie dająca się udomowić. Niby temat wielokrotnie wałkowany, a jednak tutaj naprawdę potrafi poruszyć i chwycić za serce. Sam znalazłem kilka scen, które były mi niezwykle bliskie, choć na szczęście moi rodzice są ze sobą i dali mi wspaniałe dzieciństwo. No, nie licząc batów jakie zbierałem w szkole, ale to zupełnie inna para kaloszy. Lou miała zupełnie inaczej. Jedni powiedzą że ciężej, inni że była indywidualistką. Dla mnie.... hmm.... dla mnie była dzieckiem, które miało bardzo kochającą, choć niezwykle roztrzepaną, matkę.

Album zawiera trzy tomy, każdy jest samodzielnym rozdziałem, który rozpoczyna się i kończy w formie pamiętnika głównej bohaterki. Jest to niezwykle ważne, bowiem znajdziemy tam jej przemyślenia, istotne notatki oraz podsumowanie kluczowych wydarzeń. Co ważniejsze, pozwala nam to odłożyć komiks na dłużej, nie obawiając się o to, że zapomnimy o czymś istotnym. Pierwszy rozdział to prezentacja najważniejszych postaci - Lou, jej matki, sąsiada Ryszarda, czy przyjaciółki z szkolnej ławy.  Z każdą z tych osób łączy Lou troszkę inna relacja, z każdą ma chwile wypełnione śmiechem i smutkiem, jak to w życiu bywa. Nie sposób polubić tylko jednej postaci z tej paczki, bowiem każda jest na swój sposób unikalna.

Matka Lou to taka trochę nerd-dziewczyna, pisarka mydlanej opery science fiction. Ryszard zaś jest studentem, pracującym tu i ówdzie, który z wzajemnością zakochuje się w matce głównej bohaterki. Mia, przyjaciółka ze szkolnej ławki, to harda dziewczynka, zaś przemykający co chwila na kadrach komiksu szary kocur, jest klasycznym indywidualistą. Naprawdę bardzo łatwo dostrzec w tym obrazku coś z naszego codziennego życia. Oczywiście autor dorzucił do tego sporą garść satyry, głównie w postaci rysunku i przerysowanych wydarzeń. Aczkolwiek obstawiam, że opera mydlana przedstawiona w komiksie, może być inspirowana prawdziwą książką. Wiedząc jakie kretynizmy znajdują się w takiej literaturze, nic mnie nie zdziwi.

Najważniejszym wątkiem jest jednak brak ojca. Lou go nie poznała, bowiem jej matka i on rozstali się gdy zaszła w ciążę. Postanowiła jednak urodzić, mimo że była bardzo młoda, a z rodzicami nie dogadywała się w żadnej materii. W tym tomie niewiele dowiadujemy się o ojcu Lou, ale pojawia się on kilka razy w komiksie i za każdym razem jest to wyjątkowo mocna scena. Być może osobiście za bardzo je przeżywałem, bowiem zawsze chciałem mieć córkę. Los sprawił, ze nie mogę mieć dzieci, a nasze starania spełzły na niczym. Cóż - życie. Niemniej wydaje mi się, że zawarte w tym komiksie sceny z "tatą" oraz Ryszardem, powoli adoptującym Lou mogą ruszyć nie jedno serducho. W tym nawet zatwardziałego faceta.

Ten komiks okazał się dla mnie ważnym przeżyciem. Przyznaję, że wchłonąłem go momentalnie i potem długo, naprawdę długo zbierałem się do napisania tego tekstu. Z jednej strony bardzo mnie rozbawił, kilka razy skłonił do refleksji na temat okresu dorastania, a także ukłuł boleśnie w serce, w wyżej wspomnianych scenach. To z ich powodu ostatecznie nie umieściłem go w mojej stałej kolekcji, podobnie jak usunąłem z niej "Obiecanki". Może się to wydać głupie, ale powrót do takich tytułów, nie ważne jak rewelacyjnie napisanych, po prostu mnie boli. Polecam jednak ten komiks z czystym sumieniem. Warto go przeczytać, a jeśli ktoś kocha filmy pokroju "Stalowych magnolii" albo "Stowarzyszenia wędrujących dżinsów" (tak, zaliczam się do takich osób), to będzie po prostu zachwycony serią "Lou".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz