9 listopada 2020

Postępy w redakcji "Piekła kosmosu"

Praca nad redakcją "Piekła kosmosu" jest dość żmudna. Nie ma się czemu dziwić, gdyż w końcu najstarsze elementy tej książki mają 16 lat, a całość była wielokrotnie przebudowywana. Jednak wysiłek mojej żony włożony w pracę nad tekstem jest ogromny i wart każdej sekundy spędzonej nad książką. Postanowiłem zaprezentować wam zatem trzy fragmenty książki, będące już po redakcji. Różnicę w jakości widać gołym okiem :)

Poniżej znajdziecie fragmenty już po redakcji przeprowadzonej przez moją Martę. W linkach natomiast odesłanie do Wattpada gdzie znajduje się wersja przed redakcją. Natomiast jeśli ktoś byłby zainteresowany współpracą z moją żoną na polu redakcji lub korekty, to odsyłam TUTAJ na jej stronę.

PROLOG

Wersja z Wattpada dostępna TUTAJ.

Wersja po redakcji

SYSTEM PLANETARNY VENTORIA

JURYSDYKCJA TERRAŃSKA

ORBITA PLANETY SOBO

STACJA BADAWCZO-WOJSKOWA VENTES-4

Frank Foriet był dowódcą Ventes-4 od przeszło dwudziestu lat i nigdy nie przeszkadzała mu rutyna. Lubił spokojne życie, więc stanowisko, które piastował, w pełni mu odpowiadało, szczególnie że sektor Ventoria był traktowany niczym rubieże cywilizowanego świata. To co dla większości byłoby zsyłką i załamaniem kariery wojskowej, dla niego okazało się rajem. Urodził się i wychował na Ziemi, ale odkąd wstąpił do Terrańskiej Akademii Galaktycznej jego domem stała się Flota Galaktyczna. Teraz w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat, po ponad czterdziestu latach czynnej służby, miał przejść na emeryturę i wrócić do domu. Czyli właściwie dokąd? Na Ziemię? W miejsce, gdzie nie znał nikogo, a najbliższa rodzina już dawno opuściła ten padół. Nigdy nie ciągnęło go do żeniaczki, za krewnymi też nie tęsknił, ponieważ Flota w pełni ich zastępowała. Ventes-4 stała się całym jego życiem. W gruncie rzeczy, była dla niego wszystkim, co znał. Był w domu i nie chciał udawać się na wygnanie, nie taki koniec sobie zaplanował. Choć tak naprawdę nigdy o nim nie myślał. Aż do teraz.

Wszedł pełen ponurych myśli na mostek, trzymając w ręce zmiętoloną kartkę i dotarła do niego absurdalna myśl. We Flocie nadal używano papieru, mimo zaawansowanej technologii oraz cybernetyki. Zbliżała się niemal połowa XXIII wieku, a on nadal otrzymywał oficjalne dokumenty wydrukowane na papierze. Zabawne, pomyślał, siadając w fotelu dowódcy, koło którego na małym stoliku czekał na niego kubek z gorącą kawą. Zerknął ponownie na depeszę od dowództwa, co przywróciło mu ponury nastrój. Emerytura… Absurd! On się na to nie nadaje. Jeśli ci wałkonie z admiralicji myślą, że go uziemią, to są w dużym błędzie.

– Panie kapitanie, dobrze się pan czuje? – spytała młoda kobieta w mundurze porucznika Floty Galaktycznej. Na rękawach i kołnierzu widniały insygnia pierwszego oficera.

Foriet otrząsnął się z zamyślenia i szybko schował wymiętą depeszę do kieszeni spodni, trącając przy tym łokciem kubek z kawą. Zaklął pod nosem, gdy usłyszał dźwięk tłuczonej taniej porcelany. Może rzeczywiście jest już za stary na to wszystko?

– Nic mi nie jest – odparł pospiesznie, wstając, kiedy ktoś podbiegł, aby posprzątać stłuczone naczynie. – Zamyśliłem się tylko. O co chodzi?

– Wykryliśmy na radarze jedną z naszych jednostek zbilżającą się do stacji w tunelu podprzestrzennym – zameldowała szybko porucznik Alice Lixia, udając, że nic nie zauważyła.

– Co to za jednostka?

– R-56, krążownik pomocniczy typu Rocket. Nie mamy go w naszym rejestrze przyjęć. Zdaje się, że mają jakiś problem, gdyż odczyty na radarze podprzestrzennym są… dziwne.

– Wywoływaliście ich?

– Nikt nie odpowiada na nasze wezwanie.

– Może nas nie słyszą – stwierdził Foriet.

– To możliwe, sir. Nasz sprzęt działa bez zarzutu. Jeśli coś szwankuje, to musi być po ich stronie.

– Radiooperator! Proszę o raport.

Siedzący przy pulpicie młody, krępy mężczyzna nie spuszczając wzroku z monitora, szybko odpowiedział dowódcy:

– Ich sygnał na radarze podprzestrzennym jest stały, ale niezbyt silny. Wygląda to tak, jakby ich radiolatarnia podprzestrzenna traciła moc. Powinni wyjść z tunelu za trzydzieści siedem sekund, jakieś dziesięć tysięcy metrów na wprost nas. Sektor C-5.

– Dobrze cię wyszkolili młody – zażartował kapitan, próbując rozładować zżerającego go napięcie. – Poczekamy, aż się pojawią i spróbujemy ponownie. Pani porucznik, proszę przygotować holownik i ekipę medyczną.

Po czym dodał:

– Tak na wszelki wypadek.

Porucznik Lixia spojrzała znacząco na swego dowódcę, po czym bez słowa odeszła wykonać rozkaz. Sekundy wlekły się niemiłosiernie, zaś Frank czuł, że coraz bardziej się poci. Gdy przyniesiono mu drugą kawę, w tym samym momencie na kosmicznym niebie rozbłysła na wprost nich okrągła, błękitna tarcza otwierającego się tunelu podprzestrzennego. Świetlisty dysk oślepił na chwilę Franka, po czym zniknął tak samo nagle, jak się pojawił.

Krążowniki typu Rocket były średniej wielkości jednostkami wsparcia, służącymi głównie jako okręty osłonowe konwojów. Pierwszą serię zaprojektowano ponad sto lat temu podczas agresywnych podbojów kosmosu, kiedy to stanowiły trzon floty bojowej Terran. Obecnie, w czasach pokojowej kolonizacji, ich siła militarna mocno straciła na znaczeniu. Jednak dzięki swej wszechstronności nadal wykorzystywano nowsze modele w czynnej służbie. Standardowe krążowniki tego typu mierzyły niecałe tysiąc trzysta metrów długości oraz średnio pięćdziesiąt metrów szerokości. Napędzane trzema silnikami impulsowymi oraz zespołem silników pomocniczych na paliwo stałe, potrafiły lądować samodzielnie na planetach niemal każdego typu. W kosmicznej próżni zachowywały zaś wysoką wartość bojową, głównie dzięki dobrze zaprojektowanemu systemowi grodzi oraz potrójnemu pancerzowi zewnętrznemu. Uzbrojone w cztery rzędy lekkich działek pulsarowych, po dwa rzędy na każdą burtę, śmiało wymiatały całe skrzydła lekkich myśliwców i bombowców. Pięć głównych wież artyleryjskich posiadało po dwa działa plazmowe zamontowane na głównej osi okrętu. Za trzecią wieżą, licząc od dziobu, wznosił się masywny, niewysoki mostek. Dodatkowo, krążownik miał na wysokości śródokręcia dwa hangary myśliwskie, po jednym na burtę, mieszczące po cztery skrzydła myśliwców przewagi przestrzennej – w sumie trzydzieści dwie maszyny. Do tego każdy hangar posiadał dwa promy medyczne oraz jeden mały lądownik orbitalny.

Jednak to, co ujrzała załoga stacji Ventes-4 daleko odbiegało od tego opisu. Mostek i cztery działa plazmowe po prostu nie istniały. W ich miejscu pozostały jedynie wielkie wyrwy. Z luków hangarów wydobywały się kłęby dymu. Jedyne określenie, jakie przychodziło im do głowy to dryfujący wrak.

Kapitan Foriet wydał rozkaz natychmiastowego wysłania holowników do ustabilizowania okrętu. Gdy tylko udało się zakotwiczyć i unieruchomić jednostkę, od razu skierowano na nią promy medyczne. Po kilku minutach zgłosił się przez radio dowódca zespołu ratowniczego:

– Mostek, słyszycie mnie? Odbiór.

– Głośno i wyraźnie – odpowiedział szybko radiooperator.

– W centralnej części jednostki jest powietrze i mamy kilku żywych.

– Stan? – zapytał szybko Foriet.

– Kiepsko z nimi, ale przeżyją. Jeden jest przytomny.

– Da radę mówić?

– Cały czas to robi, tyle że to nie ma sensu.

– To znaczy?

– Wciąż powtarza jedno zdanie: „Niszczyciele przybyli".


ROZDZIAŁ 1 (FRAGMENT)

Wersja z Wattpa dostępna TUTAJ.

Wersja po redakcji

SYSTEM DOVOS

JURYSDYKCJA HORIOŃSKA

PAS PLANETOID D-87C

PRYWATNA KOPALNIA ŻELAZA I KWARCU „PLANEOT”

System Dovos podlegał w całości Horiońskiemu Dominium, jednemu z pięciu najważniejszych przedstawicieli Federacji Galaktycznej. Horionie, wchodzący w skład Rady Galaktycznej wraz z czterema innymi dominującymi rasami, zajmowali się głównie handlem w strukturach Federacji. Byli rasą anatomicznie znacznie różniącą się od Terran, choć nadal zachowującą sporo cech humanoidalnych. Charakteryzowali się wysoką oraz smukłą sylwetką, która jednocześnie była silnie umięśniona. Ich głowa była wąska i podłużna, pozbawiona małżowin usznych i wystającego nosa. W zależności od pochodzenia etnicznego posiadali skórę w różnych odcieniach niebieskiego. Całe ich ciało było pozbawione owłosienia, które utracili w wyniku ewolucji. To co zdecydowanie wyróżniało Horion pośród innych inteligentnych ras znanego ludziom kosmosu, to dwie pary długich rąk zakończonych smukłymi dłońmi z bardzo chudymi placami.

Na Planeocie pracowali głównie przedstawiciele dwóch innych dominujących ras: Terranie oraz Varianie, czyli człekokształtna rasa bardzo inteligentnych jaszczurów, mających smykałkę do techniki oraz robotyki. Placówka miała charakter prywatny i należała do jednego z terrańskich konsorcjów wydobywczych, które specjalizowało się w pozyskiwaniu surowców z najbardziej nieprzyjaznych rejonów kosmosu. Życie na Palneocie nie było łatwe, ale i tak zdawało się być rajem w porównaniu do kopalni zatrudniających więźniów. Tutaj każdy był wolnym obywatelem Federacji i mógł odejść, kiedy tylko zechciał, choć większość pracowników nie zamierzała opuszczać tego miejsca ze względu na swoją przeszłość. Starano się stworzyć tu jak najbardziej pokojowe warunki, jednak nierzadko dochodziło do konfliktów między górnikami.

– Spokój, do kurwy nędzy! Czy wy nie możecie zacząć normalnie żyć na tej pieprzonej platformie?! Powiedziałem spokój! Toves, przytrzymaj tego kretyna, zanim zrobi komuś krzywdę.

Wielki, barczysty mężczyzna podszedł do szamoczących się pijanych górników, jednego z nich złapał wpół, więżąc w żelaznym uścisku. Jego przeciwnik miotał się jeszcze przez chwilę, rzucając we wszystkich wyzwiskami, ale w końcu opadł z sił. Ochroniarz z miną pełną dezaprobaty popatrzył na swego dowódcę.

– Mam wrażenie, że ci dwaj nie nadają się do tej roboty, kapitanie.

– Wiem. – Westchnął gorzko Gort, który w istocie nie posiadał stopnia kapitana, ale lubił ten nieformalny tytuł. – Zabierz tych matołów do karceru.

– Wątpię, aby to cokolwiek dało – odparł zniechęconym tonem osiłek, dając znak swym ludziom, aby zabrali obu awanturników z mesy. – Więcej sensu miałoby, jakbyśmy wywalili ich przez śluzę. I tak nikt nie będzie po nich płakać.

– A znajdziesz mi kogoś na ich miejsce, Toves? Wiesz, jak mało mamy rąk do pracy, ledwo wyrabiamy z terminami. Potrzebuję każdego, rozumiesz, każdego kto jest zdolny latać w tych przeklętych skafandrach i pracować.

– Wyraziłem tylko swoje zdanie.

– W tej chwili mam naprawdę głęboko w dupie twoje zdanie – mruknął Gort. – Gdy wytrzeźwieją, mają wrócić do pracy.

Ochroniarze posłusznie wyprowadzili niepokornych górników.

– Wracajcie do jedzenia, koniec przedstawienia. – Gort zwrócił się do pozostałych robotników, którzy byli świadkami całego zajścia. – A jak jeszcze któremuś zachce się wygłupów, to go wywalę przez śluzę z takim impetem, że nawet gaci nie zdąży założyć. Zrozumiano?!

– Dotyczy wszystkich ras? – spytał potężny jaszczur, ubrany w pomarańczowy kombinezon zbieracza planetoid. – Czy tylko Terran?

– Nie bądź taki cwany, Waras. Dobrze wiesz, że poza tą platformą nie ma dla ciebie życia. – Dowódca ledwo sięgał stworowi do piersi, ale w ogóle nie zwracał na to uwagi. – Jak ci nie pasuje, to wracaj na swą ojczystą planetę. Zapewne chętnie nakarmią tam tobą xa’fiarty. A może się mylę?

– Ma pan wyjątkowy dar przekonywania, kapitanie. Nawet, jak na człowieka.

–Więc o tym pamiętaj, bo wystarczy, że zawiadomię waszą policję i…

– Panie kapitanie, można prosić na mostek? To pilne. – Zabrzmiał nagle głos w radiu przyczepionym do kurtki dowódcy.

– Już idę – odpowiedział Gort całkiem innym tonem, po czym na odchodne rzucił gniewnym spojrzeniem na górników. – Ma być spokój! Nie płacę wam za burdy, tylko za zbieranie planetoid.

Chwilę później był już na mostku, gdzie od razu wyczuł napiętą atmosferę. To był naprawdę kiepski dzień i pragnął całym sercem, by w końcu się skończył. Podszedł do swego adiutanta ubranego w podstarzały i podniszczony mundur Terrańskiej Marynarki Gwiezdnej, będącym ostatnią pamiątką jego minionego życia. Mężczyzna na widok dowódcy wstał z fotela i zameldował:

– Jakiś statek wyszedł niedawno z podprzestrzeni na wprost nas. Próbowaliśmy go wywołać, ale nikt nie odpowiada.

– Co to za jednostka i do kogo należy?

– W tym właśnie problem, sir. Nie wiemy.

– Jak to, nie wiecie? – zdziwił się Gort.

– Nie mamy jej w żadnym z oficjalnych rejestrów flot Federacji, ani w rejestrze Pograniczników. Sprawdziliśmy nawet Czarną Listę i oficjalny rejestr okrętów korsarskich. Nie mamy zupełnie niczego. Ten statek nie pasuje do żadnego typu jednostek, jakie znamy.

– Czyli to zupełnie nowa jednostka?

– Na to wygląda, sir. Pytanie tylko do kogo należy i jakie ma zamiary. Osobiście obstawiałbym wojsko, bo oni lubują się w tego typu podchodach.

– Może to jakiś nowy typ okrętu, który testują w warunkach polowych? – dodał pierwszy oficer, który pojawił się na mostku.

– Cholera ich wie, sir – odparł radiooperator. – Ale to bardzo możliwe. To tłumaczyłoby ciszę radiową.

Kapitan zasępił się na chwilę, po czym rzucił do operatora radaru.

– Daj ich na główny ekran.

Wielki monitor zamrugał i po chwili ukazał się wszystkim ogromny, błękitno-czarny okręt międzygwiezdny. Na jego głównej osi znajdowało się siedem dużych wież artyleryjskich, zaś po bokach wystawały około dwa tuziny lekkich działek. Na oko mierzył jakieś tysiąc pięćset metrów długości i niecałe sto metrów szerokości, przy czym był dość płaski. Spod dziobu wystawały mu pod kątem ostrym dwa kilkunastometrowe ramiona, zakrzywione w połowie i skierowane do przodu. Statek nie sprawiał wrażenia przyjaznego.

Dowódca już chciał wydać rozkaz, aby ponownie spróbować skontaktować się z przybyszami, kiedy niespodziewanie oślepiająca kula energii uderzyła w platformę. Wszystkie światła zgasły niemal w jednej chwili, a całą konstrukcją wstrząsnęło. Z monitorów i paneli, posypały się snopy iskier. Po chwili włączyły się czerwone lampki alarmowe oraz syreny, jednak i one szybko zamilkły.

Gdy wszystko się uspokoiło, automatycznie włączyło się awaryjne zasilanie platformy. Ludzie na mostku szybko zaczęli powracać na swoje stanowiska i meldować o uszkodzeniach, jednak dowódcę najbardziej interesowało co innego. Przyciskając brudną chusteczkę do rozciętej brwi, podszedł do operatora radaru i zapytał:

– Możesz dać na główny monitor obraz tego przeklętego okrętu?

– Chyba tak, sir. Zobaczę, co da się zrobić.

– Wysiadła niemal cała elektryka, panie kapitanie – zameldował pierwszy. – Co to było, na Boga?

– Prawdopodobnie ładunek elektromagnetyczny. Nieźle nas urządzili. Co działa?

– Rezerwowe zasilanie jest sprawne w sześćdziesięciu ośmiu procentach – zameldował adiutant, odczytując dane z konsoli. – Straciliśmy osłony magnetyczne, radio satelitarne i podgląd podprzestrzeni. Nie działają też wrota w lukach myśliwców i pojazdach górniczych, padło całe zasilanie w skrzydle medycznym, mesie i skrzydle mieszkalnym. Rozładowało też główne magnesy w generatorze grawitacyjnym, za kilka minut wszystko tu będzie fruwać.

– Pokojowo nastawieni to oni na pewno nie są – stwierdził ponuro Gort. – Zarządź alarm i niech wszyscy przygotują się na abordaż!

– Sądzi pan, że to piraci?

– Oni albo zdecydowanie zbyt nadgorliwi wojskowi. Co z tym podglądem?

– Działa, sir. Już daję obraz.

Dowódca wraz ze swymi podwładnymi na mostku spojrzeli na główny monitor, po czym zapadła martwa cisza. Gort pobielał na twarzy, powoli opuścił rękę, w której trzymał zakrwawioną chusteczkę i tępym wzrokiem wpatrywał się w mętny obraz na poszarzałym od zakłóceń ekranie.

– Słodki Jezu… – wyszeptał.

Nim zdążył wydać jakikolwiek rozkaz, było już za późno. Większość mieszkańców platformy nawet nie zdała sobie sprawy z tego, co się dzieje, a reszta mogła tylko czekać na nieuniknione.

Niszczyciele ruszyli.


ROZDZIAŁ 2 (FRAGMENT)

Wersja z Wattpad dostępna TUTAJ.

Wersja po redakcji

SYSTEM PLANETARNY SOLARIS

JURYSDYKCJA TERRAŃSKA

ZIEMIA, MACIERZYSTA PLANETA TERRAN

PARLAMENT FEDERACJI GALAKTYCZNEJ

AUSTRALIA, SYDNEY

W sali obrad trwała istna burza, przypominająca bardziej przepychanki na targowisku niż debatę polityczną. Parlamentarzyści, ambasadorzy oraz polityczni przedstawiciele liczących się korporacji przekrzykiwali się jeden przez drugiego. Nawet członkowie Rady Galaktycznej, zwani potocznie wielką piątką, dali się wciągnąć w cały ten wir wrzasków oraz gwałtownych gestykulacji, które kilka razy omal nie przerodziły się w rękoczyny. Na cały ten rozgardiasz spoglądał ze swojego miejsca przewodniczący obrad Hobret O’Veir, kolvirski polityk i dyplomata z długoletnim stażem. Jak na przedstawiciela swej rasy miał wyjątkowo ciemną karnację, przypominającą bardziej kość słoniową. Większość Kolvirczyków miała śnieżnobiałą skórę, duże czarne oczy i włosy we wszystkich możliwych kolorach. Ich cechą szczególną, były długie, spiczaste uszy, które przywodziły na myśl elfy z terrańskich książek. W normalnych warunkach przewodniczący był uosobieniem spokoju, wyrozumiałości oraz anielskiej wręcz cierpliwości, dzięki której sprawował swój urząd nieprzerwanie od blisko dziesięciu lat. Widząc jednak cały ten harmider, po raz pierwszy w swej politycznej karierze stracił panowanie nad sobą i z całej siły uderzył wielkim dziennikiem w marmurowy blat stołu, przy którym siedział, jednocześnie wykrzykując wprost do mikrofonu:

– CISZA!!!

Natychmiast na sali zapanował absolutny spokój, zaś wszyscy zgromadzeni spojrzeli z niedowierzaniem na ponurą, nie kryjącą wściekłości twarz O’Veira. Jak dzieci w szkole, pomyślał z goryczą, sprawdzając pospiesznie czy dziennik obrad, będący w istocie imitacją książki, nie został uszkodzony.

– Wszyscy jesteśmy postawieni w bardzo trudnej sytuacji – zaczął powoli we wspólnym, oficjalnym języku Federacji, podobnym w wymowie do angielskiego. – Ale, na litość, uspokójcie się, bo inaczej niczego sensownego nie uradzimy. Proszę, aby wszyscy zajęli swe miejsca.

Przez krótką chwilę politycy spoglądali pytająco na przewodniczącego, jednak jego piorunujący wzrok szybko doprowadził ich do porządku. Nawet wielka piątka nie śmiała w tej chwili się mu sprzeciwić i usłużnie usadowiła się w loży Rady Galaktycznej. Gdy wszyscy zajęli swe miejsca i na sali ponownie zapadła niemal namacalna cisza, przewodniczący ciągnął dalej swą wypowiedź.

– Proszę teraz o wystąpienie admirała Wilhelma Odariona, naczelnego dowódcy Terrańskiej Floty Galaktycznej, o przedstawienie nam w skrócie obecnej sytuacji. Ma pan głos, admirale.

– Dziękuję, panie przewodniczący – rzekł wysoki, szczupły, szpakowaty mężczyzna. Jego bujna broda i wąsy, które były idealnie przystrzyżone, nadawały jego osobie dostojeństwa oraz powagi, a czarny, służbowy mundur admirała TFG dodatkowo podkreślał jego pozycję. Podszedł do holograficznego projektora i zaczął mówić:

– Współpracując z Oviańskimi Siłami Gwiezdnymi i Horiońską Flotą Imperialną, ustaliliśmy następujące fakty. Ktoś dokonał pięciu skoordynowanych ataków na pograniczach systemów Federacji oraz Północnych Terytoriów Niezależnych. Chodzi o systemy: Forod, Sofiar-56 i Coludos. Forod i Coludos niemal sąsiadują ze sobą, zaś Sofiar-56 jest od nich oddzielony wielkimi polami planetoid w systemie Dovos. Sądzimy, że tam prawdopodobnie też nastąpił atak. Być może też w innych, peryferycznych systemach zdominowanych przez piratów północy oraz kolonistów z Ruchu Wyzwolenia. Dodatkowo, w systemie Ventoria, nieopodal granicznej stacji badawczej Ventes-4, pojawił się wrak jednego z naszych okrętów ekspedycyjnych.

– Skąd przypuszczenia, że doszło do ataków? – Padło pytanie z sali.

– Na Dovos mamy kilka kopalń zajmujących się pozyskiwaniem z planetoid kwarcu oraz rud żelaza. Żadna z tych placówek nie meldowała się od dłuższego czasu. Co więcej, parę ośrodków czarnorynkowych, które podlegały monitorowaniu Federalnego Biura Galaktycznego, wyparowało.

– Kiedy dokładnie to nastąpiło? – spytał jeden z parlamentarzystów, ubrany w szaty przedstawiciela variańskiego konsorcjum Tech Dynamics, od lat umacniającego swe polityczne wpływy w strukturach Federacji.

– Jeśli przyjąć uniwersalny zegar solarny, mający dwadzieścia osiem standardowych godzin, to około sześciu do maksymalnie ośmiu soli temu – odpowiedział szybko Odarion.

– Czyli tyle, ile minęło od pierwszego ataku na Forod – podsumował ponuro przewodniczący.

– Dokładnie. Nie mamy jednak pewności, czy Forod był pierwszym zaatakowanym systemem. Być może, co potwierdzają nasi oraz oviańscy analitycy, przeciwnik pojawił się tam dużo później, a myśmy zwyczajnie przegapili inne miejsca ataków. Niestety Federacja nie ma zbyt wielu ośrodków namierzających w systemach północnych. To niemal, jak to się u nas mówi, Dziki Zachód.

– Może taki powinien pozostać – odezwał się wysoki Ovianin. – Konsorcja wydobywcze, na usługach których jest Federacja, od dekad próbują zniszczyć niezależnych kolonistów.

– To potwarz! – wykrzyknął niski, korpulentny Terranin z insygniami Solar Industries na klapie swej marynarki. – Od lat wspieramy te tereny, aby usprawnić warunki bytowe kolonistów.

– Kłamstwo! – ryknął inny parlamentarzysta, ubrany w skafander pozwalający jego ciału przebywać w atmosferze tlenowej. – Pod płaszczykiem budowy szpitali i schronisk dla młodzieży tak naprawdę forsujecie grabieżcze umowy wydobywcze. Zabieracie surowce za bezcen!

– Wam, Xukjudom, zawsze jest mało – odezwał się postawny Varianin z Rady Galaktycznej. – Wykorzystujecie fakt, że tylko wasza rasa potrafi swobodnie wytrzymać warunki na powierzchni gazowych olbrzymów i dyktujecie skandaliczne ceny za swe usługi.

– Cisza!!! – ryknął ponownie przewodniczący, gromiąc spojrzeniem parlamentarzystów. – Mamy radzić nad zagrożeniem ze strony nieznanego nam przeciwnika, a nie kłócić się o koncesje wydobywcze. Proszę zatem skupić się na temacie obrad. – Parlamentarzyści zamilkli z kwaśnymi minami, a O’Veir podjął temat już spokojniejszym tonem, choć nadal można było wyczuć w jego głosie wyraźne rozdrażnienie. – Zatem czy ktoś ma jakieś pytania do admirała Odariona?

– Kiedy z Ventes-4 nadeszła wiadomość o uszkodzonym okręcie? – odezwała się wysoka, smukła Horionka zasiadająca w loży Rady Galaktycznej.

– Niecałe dwie godziny po pierwszym zarejestrowanym przez nas ataku.

– Co to była za jednostka?

– Stary terrański krążownik pomocniczy typu Rocket. Dwadzieścia soli temu została wysłana wraz z trzema bliźniaczymi okrętami i statkiem badawczym do nowo odkrytego systemu… o, tutaj – wyjaśnił admirał, nanosząc czerwony punkt na trójwymiarową, holograficzną mapę galaktyki. – Jak państwo widzą, obszar ten jest oddalony od strefy ataków o dobre siedem systemów. Do tego meldowali się regularnie wedle ustalonych przed ekspedycją wytycznych. Nie mieliśmy zatem cienia podejrzeń, że coś może być nie tak.

– Coś znaleźli? – dopytywała radna.

– Ponoć nic. Byli w drodze powrotnej, kiedy kontaktowali się z nami ostatni raz.

– Rozumiem – odparł przewodniczący, ale ton jego głosu wskazywał, iż te odpowiedzi go nie satysfakcjonują. – A co pan sądzi o tych atakach? Macie kogoś podejrzanego?

Salę wypełnił szmer przyciszonych rozmów, który szybko ustał pod gniewnym spojrzeniem O’Veira.

– Z początku sądziliśmy, że stoi za tym jakaś nowa potężna grupa piracka, być może nawet sam Richard Gambler, ale…

– Już tak nie sądzicie – wszedł mu w słowo przewodniczący. – Czemu?

– Sofiar-56 to jeden z naszych najodleglejszych systemów i służy w zasadzie jako kolonia karna. Wywiad od dawna miał podejrzenia, że piraci mają tam jedną ze swoich największych baz wypadowych, co też trzy godziny temu potwierdziliśmy. Problem w tym, że na podstawie jej szczątków.

– Jeśli dobrze rozumiem, sugeruje pan, że to jakaś obca nam, inteligentna rasa stoi za tymi atakami – stwierdził wysoki Varianin, ubrany w ozdobne szaty ambasadora Imperium Variańskiego. – Pan wybaczy, admirale, ale to niedorzeczne. Od przeszło dwustu lat przeczesujemy naszą galaktykę, a przynajmniej większą jej część, więc żadna inteligentna i wysokorozwinięta kultura nie mogłaby się przed nami ot tak ukryć.

– Krótkowzroczny idiota – mruknął półgłosem, sam do siebie admirał, jednak karcące spojrzenie O’Veira momentalnie ustawiło go do pionu. Szybko zatem oprzytomniał i odpowiedział spokojnie:

– Jak dotąd wszystko na to wskazuje. Dowódcy flot oviańskich i horiońskich są tego samego zdania.

– A na jakiej podstawie opierają panowie to twierdzenie? Macie jakieś dowody?

– Owszem.

– Jakie?

– Po pierwsze, ułożenie ataków. Wszystkie wydarzyły się blisko siebie i zrobiły wyrwę w naszej obronie. Po drugie, wszystkich napaści dokonano na większe placówki handlowe, niezależne kolonie oraz bazy wypadowe piratów. Zaatakowane miejsca zostały całkowicie zniszczone, nie znaleźliśmy ani jednego pojazdu, który mógłby należeć do wroga. Stąd wiosek, że ataków dokonano z zaskoczenia oraz że starcia trwały krótko.

– To tylko spekulacje.

– Mam jeszcze jeden dowód. – Szybko wybronił się admirał. – Ze szczątków oviańskiej stacji handlowej Gros-5 udało nam się odzyskać czarną skrzynkę. Co prawda jej stan był bardzo niezadowalający, jednak nasi specjaliści zdołali odtworzyć fragment nagrania z jednej z kamer przy luku dla transportowców.

Mówiąc to, admirał podłączył przenośny dysk do wyświetlacza, wyszukał potrzebny plik i po chwili na ekranie ukazał się nieco rozmazany obraz masywnego, błękitno-czarnego okrętu, który ostrzeliwał stację. Wtem na bocznej linii statku zabłysły trzy białe punkty, po czym wąskie pasma energii uderzyły w stację. Po chwili jeden z promieni ciął luk dla transportowców, wzniecając falę ognia, która zniszczyła kamerę. Na sali na moment ucichło, po czym rozgorzał harmider. Przewodniczący ponownie uderzył dziennikiem w stół, aby uciszyć polityków.

– Sądzę, że to państwu całkowicie wystarcza – dodał po pauzie Odarion.

– Kto to mógł być? Gdzie jest teraz wroga flota? – zapytał przewodniczący.

– Nie wiemy.

– Jak to, nie wiecie? – O’Veir nie krył wściekłości.

– Eskadry zwiadowcze, które dotarły z pobliskich planet czy stacji orbitalnych, nie znalazły niczego poza złomem – odrzekł szybko Odarion. –Sądzimy, że był to atak oczyszczający, a flota nieprzyjacielska ukryła się w którymś z pasów planetoid albo mgławicy, stając się niewidzialna dla radarów.

– Chcecie mi wmówić, że gdzieś pod naszym nosem chowa się wroga flota, a wy nie potraficie jej zlokalizować?

– Ciągle staramy się ustalić, gdzie są te jednostki oraz jaka jest ich liczebność – dodał pospiesznie admirał. – Nie jest to jednak takie łatwe. Nie znamy ich częstotliwości podprzestrzennej, sygnatur radiowych czy specyfiki okrętów. Poruszamy się zupełnie po omacku, a w kosmosie naprawdę łatwo się ukryć.

– Macie jakiś konkretny plan? – spytał wprost O’Veir.

– Tak, panie przewodniczący. Admirał Korves z Oviańskich Sił Gwiezdnych przedstawi go państwu.

– Dziękuję – rzekł Ovianin, zastępując miejsce swego przedmówcy. Poprawił swój złoto-szary mundur i przeszedł od razu do sedna sprawy. – Zważywszy, że ataków dokonano w systemach należących do Terran, Ovian i Horion, wszystkie te rasy wyślą tam po dwie floty bojowe w ramach umocnień tych rejonów przed kolejnym atakiem. Jesteśmy pewni, że prędzej czy później do niego dojdzie. Terranie umocnią przyczółek na Sofiar-56 oraz poślą niewielki oddział do systemu Dovos w celu rozpoznania terenu. W Dovos pomagać im będzie Dziesiąta Flota Uderzeniowa Horiońskiego Dominium. Horionie również wzmocnią swój przyczółek na Coludos, zaś Ovianie poślą dwie floty na Forod. Dodatkowo wyślemy flotę złożoną z dywizji terrańskich i oviańskich na Ventes-4 w celu dokonania dokładnych oględzin wraku krążownika i zabezpieczenie tego sektora przed ewentualnym atakiem.

– A jaką mamy gwarancję, że Rada Galaktyczna nie wykorzysta tych flot do zagarnięcia terenów spornych, o które Federacja toczy konflikt z Unią Systemów Niezależnych – zabrał głos z sali smukły, niemal kredowoskóry Kolvirczyk o jaskrawoczerwonych włosach. – Przecież wszyscy dobrze wiemy, jak naprawdę wyglądają sprawy odnośnie Dovos i Sofiar-56.

– Absurd! – krzyknął niski Ovianin zasiadający w loży Rady. – Federacja zawsze respektowała postanowienia traktatu kylońskiego.

– Tylko, gdy było jej to na rękę – odezwała się wysoka Terranka mająca na oko sześćdziesiąt lat i ubrana w długie szaty. – Koloniści z Unii wielokrotnie składali skargi na działania konsorcjów wydobywczych Terran i Ovian w tamtych sektorach, które jawnie łamią postanowienia traktatu.

– To są tylko niepotwierdzone insynuacje – zaprzeczył radny. – Nigdy niczego nam nie udowodniliście.

– Bo zastraszacie świadków.

– Brednie i kłamstwa!

Na sali znów zapanował harmider. O’Veir przetarł zmęczone oczy. Miał już serdecznie dość tej przekrzykującej się bandy zdziecinniałych krwiopijców, bardziej dbających o własny fotel niż tych, którzy ich tam posadzili. Po dłuższej chwili jednak gwar zaczął cichnąć, a przewodniczący podjął przerwany temat.

– Jak rozumiem wybrano już dowódców poszczególnych flot, mających zabezpieczyć wspomniane systemy?

– Tak, panie przewodniczący. Wytypowaliśmy zgodnie odpowiednich dowódców, którzy mają doświadczenie bojowe oraz umieją szybko reagować w sytuacjach kryzysowych – rzekł admirał Korves.

– W takim razie nie widzę powodów, aby zwlekać z wykonaniem tego planu. Jednak chcę, aby wszystkie rasy Federacji postawiły w stan podniesionej gotowości całą swoją marynarkę wojenną. Ostrożności nigdy za wiele. Czy ktoś ma coś jeszcze do powiedzenia? Nie? W takim razie uznaję posiedzenie za zakończone.

Podniósł się gwar, kiedy obradujący zaczęli opuszczać salę. Obaj admirałowie odeszli na bok. Korves spostrzegłszy w tłumie swego adiutanta, skinął na niego, a ten szybko do nich podszedł. Zasalutował, po czym wręczył depeszę admirałowi Odarionowi.

– Za niecałe sześć godzin wszystkie floty dotrą na wyznaczone pozycje, panie admirale – powiedział. – Pani wiceadmirał Simple czeka na panów w Kwaterze Głównej.

– Doskonale. Zaraz się tam udamy – odparł Odarion, szybko czytając doręczoną mu wiadomość. – Mięliśmy rację, Azra. Dovos również został zaatakowany. Zniszczyli wszystkie nasze kopalnie i posterunki.

– Nikt nie ocalał?

– Nikt.

– Tego się obawiałem – skomentował ponuro Azra. – Wiadomo coś w sprawie ośrodków pirackich?

– Federalni zanotowali spory ruch grup niezarejestrowanych jednostek oraz pojedynczych okrętów. Niemal wszystkie uciekają z zaatakowanych stref i podążają do Alfa-Vinti.

– Alfa-Vinti? – zdziwił się Odarion. – Przecież to jeden z najmniej gościnnych systemów. W sumie nic tam nie ma, poza kilkoma gazowymi olbrzymami.

– Ale łatwo stamtąd uciec do najbezpieczniejszego miejsca dla każdego pirata w północnych systemach – dodał Azra.

– Taa… Gambler i jego Astra-5. Jedyny rejon niedostępny dla Federacji.

– Panie admirale, jest coś jeszcze.

– Kolejna zła wiadomość?

– Tym razem nie. W Dovos, w rejonie szczątków kopalni Planeot znajduje się prywatna jednostka. To oni przekazali nam informacje o zniszczeniu tej kopalni.

– Co to za jednostka?

– Dark Hurricane. Należy do Alana Drake’a. Przewoziła jakieś części zamienne.

– Znam go – odparł Wilhelm, lekko się uśmiechając pod nosem. – Wydaje mi się, że w końcu los nam sprzyja.

– Kto to jest? – spytał Korves, patrząc podejrzliwie w oczy przyjaciela.

– Ma stopień podporucznika TFG, mimo że odszedł już z marynarki. To wariat i najemnik, ale tacy ludzie najlepiej się sprawdzają w trudnych sytuacjach. Jego statek to istne cudeńko, potrafi wślizgnąć się niemal wszędzie. Z tego co wiem, nieraz napsuli krwi federalnym, ale nigdy nie przekroczyli pewnych granic „zdrowego” rozsądku, jeśli rozumiesz co mam na myśli. Co zaś się tyczy załogi, cóż… – Admirał zrobił znaczącą pauzę. – Określiłbym ich mianem ekstrawaganckiej mieszaniny świrów, ale chyba nawet to nie oddaje pełnego wachlarza ich możliwości.

– Są aż tak dobrzy? – zdziwił się Azra.

– Nie. Są najlepsi.

Odarion uśmiechnął się sam do siebie, po czym oddał raport porucznikowi i udał się wraz ze swym przyjacielem do Kwatery Głównej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz