8 czerwca 2024

Moonfall

Uwielbiam kino pokroju "Armageddon", "Dzień Niepodległości" czy wszelkie inne tego typu bzdurki. Nie oczekuję od nich niczego więcej poza odstresowującą rozrywką, gdzie nie będę musiał wysilać mózgu, ale przy tym będę dobrze się bawił słuchając śmiesznych dialogów, oglądając efektowne fajerwerki oraz delektując się akcją opartą na sztampie i kliszach. Kocham tą konwencję i sam bawię się nią wielokrotnie pisząc moje książki, które są zasadniczo literaturą czysto rozrywkową. Wiecie, taką po którą się sięga jak wraca się wyprutym z pracy, aby zwyczajnie odpocząć. I tego samego oczekuję od typowych przedstawicieli kina klasy B, niezależnie od gatunku.

"Moonfall" zaczął się obiecująco. Naprawdę obiecująco, bowiem przez pierwsze 20 minut seansu dawaliśmy z żoną tej produkcji solidne 7/10 oczywiście przymykając oko na pewne głupotki, których poziom szło zaakceptować. Jak choćby w filmie "Pojutrze", do którego lubimy powracać. Bowiem na dzień dobry dostaliśmy wszystko czego oczekujemy od tego typu kina - fajny pomysł w postaci teorii "pustego księżyca", jakoby w środku miał znajdować się ogromny mechanizm, coś na kształt bazy kosmicznej albo arki, klasyczną intrygę oraz fajnie nakreślone postacie z pierwszego planu. Wszystko to działało do momentu gdy scenariusz stwierdził: a w dupie, ujawnijmy wszystko światu - księżyc spada na Ziemię i za 3 tygodnie wszystko rozwali.

W tym momencie szlag trafił przyjemność płynącą z seansu i zaczął powoli ją zastępować powątpiewaniem, bowiem akcja ruszyła do przodu jak oszalała, zaś natężenie głupoty na minutę filmu niezdrowo wzrosło. Jednak jeszcze w miarę dobrze się bawiliśmy, bowiem aktorzy faktycznie starali się nie wypaść z roli, padały śmieszne suchary, przynajmniej nas bawiły, ogólny koncept fabularny nadal jako tako się trzymał kupy. W tym momencie scenarzysta stwierdził, że i to nam odbierze pakując nadmiar familijnej dramy. No bo to takie kurna fajne. Owszem, ale w malutkich dawkach, aby podkręcić dramatyzm danej postaci, jak choćby we wspomnianym "Armageddon" czy nawet "Jądrze Ziemi". Tymczasem tutaj mamy rozwleczoną niemiłosiernie dramę, która kompletnie nas nie obchodziła, a potrafiła wręcz irytować.

Na dokładkę rażąco zwiększyło się natężenie głupot, a efekty CGI coraz bardziej biły po oczach. Jakby z każdą kolejną minutą coraz mocniej uwypuklał się napis: tutaj nie było już odpowiedniego budżetu. No było gorzej i gorzej, scenariusz pakował w usta postaci naprawdę durne kwestie i chyba sami aktorzy to rozumieli, bo też jakby mniej się starali. Koniec końców finał jest taki sobie, choć znów sam pomysł, mimo że nie wyszukany, mi się spodobał. Wyjaśnienie sekretów księżyca, co się działo z nim obecnie i innych tajemnic naprawdę miało sens. Problem w tym, że było już za późno.

"Moonfall" to w zasadzie taki zlepek pomysłów z wielu różnych filmów, co ostatecznie nie zadziałało dobrze. Jakby produkcja sama nie umiała się do końca określić czym chce być i jaką historię opowiedzieć. Do tego wizualnie brak w niej czegokolwiek na czym chętnie zawiesiłoby się oko, muzycznie również wypada bardzo blado, a pierwsze 20 minut zostało później zabite przez ponad godzinę posklejanych przypadkowo scen. Szkoda, bo mógł to być fajny film klasy B, a wyszła miałka papka.

PLUSY
+ pomysł na opowieść
+ pierwsze 20 minut produkcji
+ początkowo fajne wykorzystanie ogranych motywów
+ sam sekret księżyca

MINUSY
- scenariusz to zlepek pomysłów z różnych produkcji
- bardzo słabe efekty CGI
- totalnie nijaka warstwa muzyczna
- przeciętne aktorstwo
- zbędna familijna drama
- szybko wkradająca się nuda
- zdecydowanie nadmiar głupotek logicznych
- finał

MOJA OCENA - 3/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz