Czas na kolejny odcinek nowej serii na blogu, czyli Spoiler Alert. Jak nazwa mówi, są to "recenzje" (ostatnio to słowo mnie coraz bardziej drażni), w których znajduje się sporo spoilerów. Zatem uznaję, że nie muszę pisać o tym ostrzeżenia za każdym razem we wstępie. Dziś na ruszt trafia "Aquaman", którego obejrzałem w kinie Multikino Rumia w tygodniu premierowym. I zanim zaczniecie dalej czytać ten materiał, małe info - nie jestem fanem tego bohatera. W praktyce zawsze mnie irytował w komiksach, a jedynie jego wersja z serialu animowanego "Liga Sprawiedliwości: Seria Animowana" przypadła mi do gustu. Jednak tym razem wybrałem się do kina bo... zwiastun mnie kupił. Serio. Moje oczekiwania od tej produkcji wyglądały następująco:
* ma być głupio
* ma być efektownie
* ma być śmiesznie
I... to dostałem :)
Fabuły filmu nie ma co przybliżać, bowiem trailery zdradzają na tym polu w zasadzie wszystko. Artur, czyli nasz Aquaman, w tej roli niezrównany Jason Mamoa, to, jak trafnie określiła moja żona, taki stereotypowy wiking tyle że pod wodą, gdzie gada z rybami i innymi morskimi stworzeniami. W tym mitologicznymi. Zresztą sama bohater w pewnym momencie określa swą osobę, jako tępego osiłka, który dotąd załatwiał sprawy pięciami i bardzo dobrze na tym wychodził. Przynajmniej do czasu, gdy otrzymał ostre wpierdziel od typa żywiącego do niego urazę. Tak, mowa o Black Manta, do którego wrócę potem. Wracając jednak do naszego brodatego protagonisty o licu nie skalanym nadmiarem inteligencji, to ma on całkiem proste motto życiowe, a brzmi ono "Gwiżdżę na Atlantydę i jej mieszkańców.". Ma to sens, gdyż będąc nastolatkiem dowiedział się od swego mentora, też Atlanty imieniem Vulko (w tej roli genialny Willem Dafoe), że w wyniku tarć w rodzinie, jego matkę zamordowano. Z tych powodów Artur, jako spadkobierca tronu, gwiżdże na swe dziedzictwo, ziomków i konflikty polityczne, stwierdzając po prostu, że to go nie dotyczy.
W tym momencie na scenę wchodzi seksowna, rudowłosa Mera, grana przez ponętną Amber Heard. I wiem, wyjdę na seksistowskiego, męskiego chama, ale... jest na co popatrzeć. Serio, aktorka prezentuje się genialnie w dość obcisłym, zielonym kostiumie, choć płeć piękna nie powinna być zazdrosna. Może zawiesić oko na świetnie umięśnionym Jasonie Mamoa, który nie przypomina knura na sterydach. Tak czy inaczej Mera stara się przekonać Artura, aby ten jednak ruszył swoje cztery litery i pomógł jej znaleźć atrybut władzy - Trójząb Posejdona. Ma to bowiem uchronić przed wojną, do której dąży przyrodni brat naszego herosa. I tutaj pojawia się coś, co bardzo przypadło mi do gustu - mianowicie zlewka Aquamana na całą sprawę. Gość ma tak naprawdę w dupie rządzenie, politykę i Atlantydę. Chcę jedynie spuścić wpie***l przyrodniemu bratu, bo na to zasłużył.
Mowa tutaj o Ormie, obecnym władcy Atlantydy, zagranego przez Patricka Wilsona. Szczerze mówiąc to właśnie ta postać, zapadła mi w pamięci najbardziej. Orm to wyrachowany, zdradziecki sku***l, co Wilson przedstawił perfekcyjnie. Tak naprawdę przez cały seans najbardziej ciekawiły mnie jego poczynania, zaś podczas pierwszego starcia braci na arenie, kibicowałem Ormowi, nie zaś Arturowi. Choć największa uwagę przyciągnęła ośmiornica grająca na bębnach. Miodny obrazek :) Co zaś się tyczy pozostałych postaci, w tym rodziców Artura i sojuszników Orma, to.... są, swoje robią i tyle ich pamiętam. Nie nudzili, ale ciągle robili jako wypełniacz w działaniach Mery, Artura i Orma.
Pewnym wyjątkiem jest Black Manta grany przez Yahya Abdul-Mateen II (w tym momencie cieszę się, że to nie materiał audio lub wideo). Ta postać, mimo że nie przykuła mojej uwagi jak władca Atlantydy, to ma sporo czasu antenowego w całym filmie. Najpierw, jeszcze jako pirat, ściera się z Aquamenem, w efekcie czego ten zabija mu ojca (poniekąd). Potem wychodzą jego koneksje z Ormem, aby finalnie otrzymać od niego sprzęt Atlantów, który Manta przerabia na swój styl. Tutaj pojawiło się coś, za co pokochałem autorów tego filmu. Sensowne wyjaśnienie, naprawdę sensowne, dlaczego Black Manta w swym kostiumie ma tak ogromny hełm. Nigdy nie dawało mi to spokoju, zaś w komiksach i animacjach, z którymi miałem styczność, nigdy nie natrafiłem na jakąś wzmiankę o tym. Tak czy inaczej tutaj jest to pokazane, a co ważniejsze, jest sensowne. Do tego finalny pojedynek Manty i Artura to uczta dla oka. Fakt, pół miasta rozpirzyli, ale takie prawo bohatera. I tak nikt nie zginął :)
Scen batalistycznych jest tutaj sporo, zaś finałowa bitwa to uczta dla oka. Co więcej, efekty CGI mnie nie raziły po oczach, jak to np. miało miejsce w "Wonder Woman". Owszem, jest bardzo kolorowo, czasem wręcz oczojebnie, ale jakoś mi taka konwencja idealnie pasowała. Gdy trzeba wszystko wokół eksploduje, trupy latają na wszystkie strony, a komputerowe zwierzęta oraz potwory naparzają się z bajecznie wykonanymi łodziami podwodnymi. Do tego kostiumy to naprawdę pierwsza klasa, przynajmniej w moich oczach. Mimo, że Mera, jak wspomniałem wcześniej, wygląda obłędnie, to na pierwszym miejscu jest Orm w zbroi. Cud, miód i orzeszki.
Dodajmy do tego ogromną ilość humoru w różnej postaci, dynamiczną akcję oraz gigantycznego potwora i mamy przepis na udany film rodzinny. Dla mnie "Aquaman" to takie "Gwiezdne Wojny" tyle że pod wodą. Mowa tutaj pierwszej trylogii, tej oryginalnej i jedynej słusznej. Orm to taki Imperator łamany na Dartha Vadera, Mera to Leia Organa, zaś Artur napakowana i mniej inteligentna wersja Luke'a Skywalkera. Volko zaś to Obi-Wan Kenobi, a nudne droidy wywalono zastępując je legendą o trójzębie. Dla mnie ten film, był genialnym kinem przygodowym. Na pewno sprawię go sobie na DVD, na pewno będę do niego wracał. Dał mi to, czego nie zaoferowały dotąd komiksy o tej postaci. Innymi słowy - wszystko :)
* ma być głupio
* ma być efektownie
* ma być śmiesznie
I... to dostałem :)
Fabuły filmu nie ma co przybliżać, bowiem trailery zdradzają na tym polu w zasadzie wszystko. Artur, czyli nasz Aquaman, w tej roli niezrównany Jason Mamoa, to, jak trafnie określiła moja żona, taki stereotypowy wiking tyle że pod wodą, gdzie gada z rybami i innymi morskimi stworzeniami. W tym mitologicznymi. Zresztą sama bohater w pewnym momencie określa swą osobę, jako tępego osiłka, który dotąd załatwiał sprawy pięciami i bardzo dobrze na tym wychodził. Przynajmniej do czasu, gdy otrzymał ostre wpierdziel od typa żywiącego do niego urazę. Tak, mowa o Black Manta, do którego wrócę potem. Wracając jednak do naszego brodatego protagonisty o licu nie skalanym nadmiarem inteligencji, to ma on całkiem proste motto życiowe, a brzmi ono "Gwiżdżę na Atlantydę i jej mieszkańców.". Ma to sens, gdyż będąc nastolatkiem dowiedział się od swego mentora, też Atlanty imieniem Vulko (w tej roli genialny Willem Dafoe), że w wyniku tarć w rodzinie, jego matkę zamordowano. Z tych powodów Artur, jako spadkobierca tronu, gwiżdże na swe dziedzictwo, ziomków i konflikty polityczne, stwierdzając po prostu, że to go nie dotyczy.
W tym momencie na scenę wchodzi seksowna, rudowłosa Mera, grana przez ponętną Amber Heard. I wiem, wyjdę na seksistowskiego, męskiego chama, ale... jest na co popatrzeć. Serio, aktorka prezentuje się genialnie w dość obcisłym, zielonym kostiumie, choć płeć piękna nie powinna być zazdrosna. Może zawiesić oko na świetnie umięśnionym Jasonie Mamoa, który nie przypomina knura na sterydach. Tak czy inaczej Mera stara się przekonać Artura, aby ten jednak ruszył swoje cztery litery i pomógł jej znaleźć atrybut władzy - Trójząb Posejdona. Ma to bowiem uchronić przed wojną, do której dąży przyrodni brat naszego herosa. I tutaj pojawia się coś, co bardzo przypadło mi do gustu - mianowicie zlewka Aquamana na całą sprawę. Gość ma tak naprawdę w dupie rządzenie, politykę i Atlantydę. Chcę jedynie spuścić wpie***l przyrodniemu bratu, bo na to zasłużył.
Mowa tutaj o Ormie, obecnym władcy Atlantydy, zagranego przez Patricka Wilsona. Szczerze mówiąc to właśnie ta postać, zapadła mi w pamięci najbardziej. Orm to wyrachowany, zdradziecki sku***l, co Wilson przedstawił perfekcyjnie. Tak naprawdę przez cały seans najbardziej ciekawiły mnie jego poczynania, zaś podczas pierwszego starcia braci na arenie, kibicowałem Ormowi, nie zaś Arturowi. Choć największa uwagę przyciągnęła ośmiornica grająca na bębnach. Miodny obrazek :) Co zaś się tyczy pozostałych postaci, w tym rodziców Artura i sojuszników Orma, to.... są, swoje robią i tyle ich pamiętam. Nie nudzili, ale ciągle robili jako wypełniacz w działaniach Mery, Artura i Orma.
Pewnym wyjątkiem jest Black Manta grany przez Yahya Abdul-Mateen II (w tym momencie cieszę się, że to nie materiał audio lub wideo). Ta postać, mimo że nie przykuła mojej uwagi jak władca Atlantydy, to ma sporo czasu antenowego w całym filmie. Najpierw, jeszcze jako pirat, ściera się z Aquamenem, w efekcie czego ten zabija mu ojca (poniekąd). Potem wychodzą jego koneksje z Ormem, aby finalnie otrzymać od niego sprzęt Atlantów, który Manta przerabia na swój styl. Tutaj pojawiło się coś, za co pokochałem autorów tego filmu. Sensowne wyjaśnienie, naprawdę sensowne, dlaczego Black Manta w swym kostiumie ma tak ogromny hełm. Nigdy nie dawało mi to spokoju, zaś w komiksach i animacjach, z którymi miałem styczność, nigdy nie natrafiłem na jakąś wzmiankę o tym. Tak czy inaczej tutaj jest to pokazane, a co ważniejsze, jest sensowne. Do tego finalny pojedynek Manty i Artura to uczta dla oka. Fakt, pół miasta rozpirzyli, ale takie prawo bohatera. I tak nikt nie zginął :)
Scen batalistycznych jest tutaj sporo, zaś finałowa bitwa to uczta dla oka. Co więcej, efekty CGI mnie nie raziły po oczach, jak to np. miało miejsce w "Wonder Woman". Owszem, jest bardzo kolorowo, czasem wręcz oczojebnie, ale jakoś mi taka konwencja idealnie pasowała. Gdy trzeba wszystko wokół eksploduje, trupy latają na wszystkie strony, a komputerowe zwierzęta oraz potwory naparzają się z bajecznie wykonanymi łodziami podwodnymi. Do tego kostiumy to naprawdę pierwsza klasa, przynajmniej w moich oczach. Mimo, że Mera, jak wspomniałem wcześniej, wygląda obłędnie, to na pierwszym miejscu jest Orm w zbroi. Cud, miód i orzeszki.
Dodajmy do tego ogromną ilość humoru w różnej postaci, dynamiczną akcję oraz gigantycznego potwora i mamy przepis na udany film rodzinny. Dla mnie "Aquaman" to takie "Gwiezdne Wojny" tyle że pod wodą. Mowa tutaj pierwszej trylogii, tej oryginalnej i jedynej słusznej. Orm to taki Imperator łamany na Dartha Vadera, Mera to Leia Organa, zaś Artur napakowana i mniej inteligentna wersja Luke'a Skywalkera. Volko zaś to Obi-Wan Kenobi, a nudne droidy wywalono zastępując je legendą o trójzębie. Dla mnie ten film, był genialnym kinem przygodowym. Na pewno sprawię go sobie na DVD, na pewno będę do niego wracał. Dał mi to, czego nie zaoferowały dotąd komiksy o tej postaci. Innymi słowy - wszystko :)