Strony

20 marca 2018

Jezioro Ognia

Kiedy w moje ręce trafiło "Jezioro Ognia" skakałem z radości, niczym małe dziecko na widok kosza pełnego słodyczy, który przywiozła mu babcia. Dlaczego? Bo strasznie lubię tego typu miksy gatunkowe, gdzie historia danego okresu miesza się z czystym, pozbawionym większej głębi science fiction. Bardzo trudno znaleźć komiks lub film w tym stylu, które jednocześnie są lekkie w odbiorze, a przy tym nie traktują czytelnika jak skończonego debila z wodogłowiem. Widać to szczególnie w filmach, gdzie jednym z najciekawszych, okazał się dla mnie "Outlander" z 2008 roku. Pomijam w tym wypadku wyśmienite "The Thing" Johna Carpentera, bowiem to nieco inny klimat grozy. Nie ukrywałem jednak w Comics Report, gdzie pobieżnie zaprezentowałem "Jezioro Ognia", swoich obaw. Wiadomo, jak to nieraz bywa z gatunkiem akcji, gdzie dynamika totalnie przesłania resztę obrazu. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, tutaj było inaczej. Uprzedzam jednak już na starcie - to nie jest dzieło wybitne. BA! Nie postawiłbym go nawet na równi z "Fechmistrzem", ale... ma swój unikalny urok. Ma to coś, co sprawiło, że od pierwszej strony wsiąkłem w świat wykreowany przez Nathana Fairbairna i Matta Smitha.

Jeśli ktoś czytał prezentację "Jeziora Ognia" w Comics Report (link macie powyżej), to wie że oczekiwałem lekkostrawnej przygody pełnej akcji, flaków i głupotek. W pewnym sensie to dostałem, ale po skończonej lekturze dotarło do mnie, że trzymam w rękach komiks, będący umiejętnym połączeniem motywów z "Imienia róży" oraz "Obcy: Decydujące starcie", wpakowane w ramy czasowe walki Kościoła Katolickiego z katarami. Ku memu wielkiemu zaskoczeniu, to połączenie wypadło bardzo dobrze. Zacznijmy od tła historycznego, bowiem tutaj zostałem najmilej zaskoczony. Akcja komiksu jest osadzona jesienią 1220 roku w rejonie Montaillou, niedaleko podnóża francuskich Pirenejów. Dla osób słabych z geografii - pasmo górskie pomiędzy Francją a Hiszpanią. Rozbija się tam statek kosmiczny, z którego wyłażą maszkary rodem z piekła. Paszcza pełna ogromnych zębów, dwie pary żółtych oczu i coś na kształt chitynowego pancerza. Paul Verhoeven, reżyser słynnych "Żołnierzy z kosmosu", mógłby poczuć się dumny na widok tych kreatur. Tymczasem w innym rejonie Francji, koło twierdzy Castelnaudary (nieco na północ od Montaillou), stacjonuje obóz krzyżowców, który jest częścią V krucjaty, a raczej tym co z niej pozostało. Kiedy do rycerzy dołącza pewny siebie młody rycerz, z szanowanego rodu, oraz jego giermek, przywódca wyprawy ma zamiar się ich pozbyć, na czas obowiązkowej służby. Zleca im proste zadanie, które szybko okaże się samobójczą misją.


Sam opis fabuły jest mało porywający i do bólu sztampowy. Mimo wszystko już w nim wyczułem nawiązania do faktów historycznych początku XIII wieku. Po pierwsze bohaterowie pierwszoplanowi i część drugoplanowych, są wzorowani na autentycznych postaciach z tamtego okresu. Mamy zatem do czynienia z synem Szymona z Montfort, który dowodzi oddziałami pod Castelnaudary, inkwizytora Arnaud, wzorowanego na biskupie Arnaudzie Amaury, czy młodego rycerza Theobalda, będący odpowiednikiem Tybalda IV z Szampanii, zwanego też Pogrobowcem czy Trubadurem. W ostatnim wypadku zachowano nawet przydomki, choć nie wiem czemu przetłumaczono słowo "Trubadur" na "Śpiewak". Zresztą to jest akurat kompletnie nieistotne. Niemniej podobnych nawiązań do postaci historycznych jest tutaj znacznie więcej i to wypada wyjątkowo dobrze. Oczywiście mamy sporo uproszczeń, ale są one do strawienia.

To co mnie jednak najbardziej zaciekawiło to pokazanie konfliktu pomiędzy Kościołem Katolickim, a katarami. Tutaj autorzy stanęli na wysokości zadania, bardzo pieczołowicie odrabiając pracę domową. Za przykład niech posłuży wzmianka o wydarzeniu, zwanym dziś Rzezią Béziers, której dokonali krzyżowcy na mieszkańcach tego miasta w 1209 roku. Miało to katastrofalne skutki, bowiem w pogromie wymierzonym wobec heretyków, innymi słowy nie-katolików, wycięto w pień prawie dwadzieścia tysięcy ludzi. Padły wtedy znamienne słowa z ust Arnauda Amaury, legata papieskiego, "Wyrżnijcie wszystkich. Bóg rozpozna swoich.". Właśnie ten motyw jest w komiksie bardzo mocno zaakcentowany, natomiast postać inkwizytora świetnie napisana.


Na drugiej szali natomiast mamy starego krzyżowca, rycerza w służbie Boga, barona Raymonda Mondragona. Człowieka znającego prawdziwą naturę Kościoła, a w zasadzie religii, który ma pełno krwi na rękach i widział stanowczo za dużo. Swój wstyd topi w winie, ale nadal zachował siły i jest świetnym wojownikiem, którego twarz wygląda jakby przeszła przez maglownicę. Nie ma złudzeń co do Armauda, jednak przeszkoda na którą trafia okazuje się przerażać nawet jego. Z drugiej strony otwiera on oczy młodemu Theobaldowi i jego przyjacielowi oraz towarzyszowi broni. Z czasem oboje rozumieją, jaką bestią jest inkwizytor.

Jednak żaden z nich nie jest choćby w najmniejszym stopniu gotowy na to co ich czeka. Tutaj wkraczamy już na pole czystej akcji i krwawej łazi, nie przesłaniającej jednak wyżej opisanego obrazu, powoli rozwijającego się w tle. Nasze "robaczki", są jak horda Obcych, wylewająca się z wraku kosmicznego statku. Da się je ubić mieczem, ale ich drapieżna natura oraz fizyczne przystosowanie dają im dość przewagi nad ludźmi. Dzikie, krwiożercze, głodne, a przy tym nie głupie. Miejscami miałem wrażenie, że naprawdę czytam sceny żywcem wyjęte z filmu "Obcy: Decydujące starcie". Co ważniejsze - podobał mi się ten zabieg. Jakimś cudem był bardzo sprawnie połączony z całą tą religijną i historyczną otoczką, stopniowo zwiększając tempo akcji samej historii. W finale mamy zatem jedną, wielką masakrę nad tytułowym "Jeziorem Ognia", które genialnie zobrazowano.


Tutaj wchodzimy na pole rysunku i mamy pewien zgrzyt, mogący odstraszyć część osób. Otóż jest on bardzo mocno "młodzieżowy", co czasem nie oddaje mrocznej i piekielnie krwawej konwencji historii. Mi osobiście to w żaden sposób nie przeszkadzało, nawet w jakiś niewytłumaczalny sposób pasowało, choć w duszy czułem że brak tu mroku. Szczególnie gdy wokoło walały się flaki ludzi, zwierząt i kosmicznych kreatur. Sceny batalistyczne są bardzo brutalne, a tych z czasem jest dość sporo. Finał to już kompletna rzeźnia, a od samego początku wiemy, jak nasze paskudy wyglądają i co potrafią zrobić z człowieka. Zatem nie każdemu podejdzie taka konwencja rysunku, który mimo wszystko jest bardzo dobry. Z drugiej strony gdy oglądałem, zamieszczone na końcu albumu, alternatywne okładki, to aż serce ściskało, że autorzy nie poszli tamtą drogą. Niemniej jestem wstanie to przeboleć i wybaczyć im taki zabieg.

Komu komiks może się spodobać?
Jeśli szukasz krwawej rzeźni, połączonej z "Imieniem róży" i "Obcym: Decydujące starcie", a przy tym masz wiedzę o konflikcie pomiędzy Kościołem Katolickim, a katarami z początku XIII wieku, to będziesz w raju. Oczywiście, jeśli rysunek cię nie odstraszy.

Czy kupił bym komiks, gdybym nie otrzymał go do recenzji?
I tak się do tego przymierzałem, ale teraz żałuję, że tak długo zwlekałem. Widziałem go w księgarniach internetowych za około 35 zł, z drugiej ręki za jakieś 20-25 zł. Natomiast osobiście dałbym tyle ile wynosi cena okładkowa, czyli 44,90 zł. Dlaczego? Bo jest to po prostu mój klimat, jeśli idzie o opowieść.

Czy komiks zostaje w mojej kolekcji?
Tak i jestem pewien, że nigdy jej nie opuści. Nie jest to dzieło najwyższych lotów, rysunek mógłby być znacznie mroczniejszy, jak np. u "Fechmistrza", ale "Jezioro Ognia" ma w sobie to coś, co strasznie mnie przykuwa do tej pracy. Z tego powodu zakwalifikowało się do wstępnej listy TOP 12 Komiksów Roku 2018. Czy trafi na ostateczną listę? Na pewno nie do pierwszej piątki, ale o dolne pozycje z pewnością zawalczy.