Strony

15 czerwca 2019

Obejrzane w kinie #3: Godzilla 2: Król potworów

Piszę ten tekst raptem dwie i pół godziny po opuszczeniu sali kinowej, więc moja głowa jest nadal pełna emocji. I tutaj mam pewien problem, bo... nie do końca są one pozytywne. W praktyce mieszane, gdyż z jednej strony "Godzilla 2: Król potworów" to, wybaczcie sformułowanie, zajebiste widowisko, ale jedynie w momencie gdy na pierwszym planie są potwory. Tylko, że takich scen jest dość mało. Dostawszy w 2017 roku "Kong: Wyspa czaszki" byłem pewien, że najnowsza Godzilla pójdzie właśnie tym torem. Zresztą w recenzji tamtego filmu napisałem, że gdyby "Godzilla" z 2014 wyglądałaby jak Kong, to bym był na niej w kinie kilka razy. Było tam bowiem absolutnie wszystko co powinien mieć dobry monster movie. Tymczasem w najnowszej produkcji mamy ogromny mankament - ludzi.

O fabule nie ma co pisać, bowiem wszystko zdradziły zwiastuny. No może nie każdy detal, ale to i tak nie miało dla mnie większego znaczenia, bowiem na takich filmach oczekuję rozwałki, akcji i potworów. Dokładnie tego co dostałem w "Kong: Wyspa czaszki". Cholera, mimo masy absurdów, dla mnie udanych, takie same założenia spełnił w moich oczach "Godzilla" z 1998 roku. Tak, wiem, dla wielu jestem heretykiem, ale nic nie poradzę. Uwielbiam Zillę oraz późniejszy serial animowany "Godzilla: The series". Tymczasem na omawianym dziś filmie czasami się nudziłem. Nie ziewałem, ale mimo wszystko czasem półgłosem marudziłem, gdy na pierwszym planie zamiast potworów, które roznosiły w tle całe miasto, miałem ludzi i ich "wielkie" dramaty.

To jest pierwsza, z dwóch, największych wad tego filmu. Za dużo ludzi, a za mało potworów. Serio, kija mnie obchodzi jakaś nastolatka i jej rodzinne rozterki, gdy Boston rozrywają cztery ogromne monstra, które na dokładkę wyglądają obłędnie. Tak, CGI potworów jest boskie, miodne i dla mnie zwyczajnie doskonałe. Mothra, Rodan, Ghidorah i wreszcie tytułowy Godzilla wręcz lśnią na firmamencie mitologicznych tytanów niczym najjaśniejsze gwiazdy. Sceny walk są cudowne i obstawiam, że w 3D po prostu cieszą oczy każdym kadrem, każdym najdrobniejszym ujęciem. Niestety byłem na wersji 2D, bo tylko taka była u mnie dostępna z napisami. Jednak nawet klasyczna wersja wyglądała przecudnie, gdy Rodan budził się w czeluściach wulkanu, Mothra rozpościerała swe skrzydła, a Godzilla i Ghidorah naparzali się atomowym ogniem oraz błyskawicami rozwalając Boston w perzynę. Co z tego, skoro przez 90% tego czasu miałem na pierwszym planie zasranych ludzi.


Było to dla mnie niczym soczysty liść w twarz. Oglądam przecudną rozwałkę, monstra piorą się na potęgę, a po 10 sekundach wpada mi w kadr jakiś ludzik i zaczyna pitolić pełne patosu, łez i dramaturgi, kompletnie z próżni wyjęte dialogi. NA CHOLERĘ, JA SIĘ PYTAM!?! Finalna bitwa, na którą tak bardzo liczyłem, gdzie Ghidorah wraz z Rodanem będą walczyć przeciw Godzilli oraz Mothrze wspieranych przez wojsko, w praktyce było.... szukaniem nastolatki w zgliszczach miasta. Poważnie? Kompletnie mnie nie obchodziła ta postać, zresztą od samego początku filmu, w tle widziałem jak potwory roznoszą miasto, a zamiast tego musiałem słuchać płaczliwych dialogów. Chryste Panie, Ishiro Honda musi przewracać się w grobie. Niestety jest tak przez cały seans. Mamy gadkę ludzików, wchodzą potwory, dziesięć sekund później znów drama ludzików, na chwilę mignie potwór, dalej drama ludzików i tak w kółko. W efekcie tego potencjał drzemiący w czterech głównych monstrach i kilkunastu pozostałych, z których tylko część mignęła mi na ekranie, został mocno zmarnowany. Nie całkowicie, bo są sceny naprawdę radujące oczy, ale to może 10% całości filmu.

Drugi mankament to swego rodzaju nielogiczność realiów filmowego świata. Nie wymagam od kina czysto rozrywkowego przestrzegania w 100% praw fizyki i logiki, bo to zbędne. Jednak w ramach, że się tak wyrażę, własnego uniwersum musi być to spójne. Dajmy na ten przykład wspomnianą już  Zillę. Nie jest tak wielka jak Godzilla, nie posiada takiej wytrzymałości i nie zieje atomowym ogniem, ale w swoim świecie prawa odnoszące się do niej mają sens. Jest mniejsza, za to szybsza i zwinniejsza, ma metanowy oddech (co też sensownie wyjaśniono), który może się zapalić, a kilka torped może ją ogłuszyć, zaś odpowiednio zwabiona na podwieszany most zaplątała się w jego stalowe liny. Zatem ma to sens. Tymczasem tutaj ni grzyba nic nie ma sensu. Łódź podwodna wpada w wodny wir i przywaliła z impetem o dno morskie - chrzanić, wszystko działa jest kilka rys na "karoserii". Potwór emituje EMP - walić, elektronika działa. W pomieszczeniu jest mordercze ciśnienie i temperatura, kij z tym, ludzik ściąga maskę tlenową i rękawice i nic mu nie jest, choć chwilę wcześniej żar stopił drony bojowe.


To tylko fragment nielogiczność w tym filmie, bo jest tego znacznie więcej i co chwila wypływa na powierzchnię. Pomijam już zachowanie ludzkich postaci, bo to czasem razi taką niedorzecznością, że wybuchałem podczas seansu salwami głośnego śmiechu. Najbardziej jednak drażniło mnie szacowanie odległości. Poważnie, tutaj to nawet Deadpool z teleportem wymięka. Mamy scenę gdzie Ghidorah pruje jak strzała pomiędzy budynkami roznosząc je na kawałki, a potem ten sam potwór ma problem aby dogonić znajdujący się może z 500 metrów dalej samochód. Co gorsza scena ciągnie się i ciągnie i ciągnie, aż w końcu samochód obrywa, ale ludzik w środku... nadal żyje. Cuda panie, cuda i dziwy. W ogóle jakimś cudem te kolosalne potwory, zwane tytanami, potrafią zauważyć pojedynczego ludzika i się nim zainteresować. Cholera, one nawet nie powinny zawracać sobie nimi głowy, a co dopiero polować przez X minut, aby potem zeżreć. Ogólnie film cierpi na wewnętrzną niekonsekwencję odnośnie własnej fizyki i miar odległości/wielkości. To boli, gdyż często rzuca się w oczy.

Tak narzekam i narzekam, ale nie mogę powiedzieć, że totalnie z dupy spędziłem czas na tym filmie. Bawiłem się nawet nieźle, miejscami gdy nie było na ekranie ludzi to wręcz wyśmienicie. W filmie jest wiele akcentów do dzieła Hondy z 1954 roku, muzyka to miód dla uszu, CGI potworów i zdewastowanych miast robi wrażenie, zdjęcia, montaż oraz praca kamery też są bardzo dobre. Na scenariusz nawet nie zwracałem uwagi, ale niestety całość psują ludzkie postacie i to, jak źle je napisano. Film bowiem od samego początku stara się być poważnym dramatem, nie zaś widowiskową rozwałką, tak jak to miałem u Emmericha w 1998 roku. Właśnie ta nieudolna drama oraz wszędobylski patos i niekonsekwencja zachowań bohaterów popsuła mi seans. Zatem powiem to, co zapewne wielu już mówiło lub dopiero powtórzy. Na dzień dzisiejszy król jest tylko jeden, a imię jego brzmi Kong.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz