Strony

26 maja 2019

Kaczogród #1: Carl Barks 1952-1953

Gdy sięgnąłem po tą serię, to nagle wróciła do mnie magia dzieciństwa. Całe lata 90-siąte XX wieku zbierałem komiksy opisujące przygody ulubieńców studia Disney. Najpierw była to seria Myszka Miki (chyba dwutygodnik, ale nie jestem pewien), potem seria Kaczor Donald, a następnie Komiks Gigant. Przestałem to zbierać w liceum, w okolicy przełomu 2001 i 2002 roku. Powód? Coś w tym medium chrupnęło, zgrzytnęło i jakoś straciło dla mnie swój urok. Prezentowane historyjki byłe często mało ciekawe, w czasopismach było od pioruna reklam i zniknęły zarąbiste gadżety, w postaci poradników młodego skauta, gier planszowych oraz karcianych, naklejek i tak dalej. Owszem dawali coś tam w dodatkach, ale nie zawsze i nieraz były to buble. Do tego wpakowano w pewnym momencie program telewizyjny, jakby był on potrzebny ludziom kupującym ten tygodnik. Serio, nie mam pojęcia co za baran wpadł na ten arcykretyński pomysł, ale powinien dostać za niego w dyńkę. Niemniej teraz wróciłem, dzięki serii Kaczogród, do tego świata. A konkretniej do świata wykreowanego przez Carla Barksa. Nie, to nie ten gość co napisał Życie i czasy Sknerusa McKwacza, bo był nim Don Rosa. W tym materiale omówię moje wrażenia po lekturze pierwszego tomu Kaczogrodu, który zawiera historyjki napisane przez Barksa w latach 1952-1953.

Zacznijmy od najważniejszej kwestii. Nigdy, ale to przenigdy nie lubiłem Gogusia Kwabotyna. Dla mnie był on zawsze ucieleśnieniem wszelkiego zła, lenistwa, cwaniactwa i lizodupstwa, a takich osób po prostu nie trawię. Myślałem, że wyolbrzymiłem sobie w dzieciństwie wyobrażenie o tej postaci, ale gdy przeczytałem ten tom, gdzie Goguś występował wielokrotnie, stwierdziłem, że i tak lekko go traktowałem w tamtym czasie. Teraz gnoja nienawidzę jeszcze bardziej i cieszy mnie gdy gość dostaje po kuprze baty, bowiem czasem szczęście obraca się przeciw niemu. Moją ulubioną historyjką, niestety nie występującą w komiksach Barksa, jest jak Donald z Gogusiem biorą udział w teleturnieju, gdzie ten drugi wygrywa. Niemniej wcześniej założyli się o to, kto wygra więcej. Dosłownie tak brzmiał zakład. Donald wygrał dzięki sprytowi swoich siostrzeńców, bowiem firma ubezpieczeniowa wypłaciła mu fortunę za wypadki na planie. Tak, to była piękna chwila, gdy patrzyłem jak Goguś dostaje zawału na tą wieść. Niestety w tym tomie aż takich rewelacji z jego udziałem nie doświadczyłem.

Drugą postacią o której chce wspomnieć jest Diodak. Ten zwariowany wynalazca wszystkiego nieraz jest prawdziwym utrapieniem dla swego miasta. Facet ma dobre chęci, głowę pełną pomysłów, ale jego wynalazki w nieodpowiednich rękach potrafią szerzyć prawdziwe spustoszenie. Nie inaczej jest i w tym albumie, gdzie kilka razy Diodak doprowadza do małej katastrofy, choć zwykle za pomocą Donalda. Najlepszą historyjką w tym tomie było, jak Kaczor Donald poprosił Diodaka o pomoc, podczas zawodów wędkarskich. Otrzymał inteligentne robaki, które same łapały ryby. Oczywiście wszystko trafił szlag i szybko przerodziło się to w rybią apokalipsę.

Przyznaję, że w tym tomie trafiłem sporo historyjek, których wcześniej nie czytałem... lub po prostu całkowicie wyleciały mi z głowy. Niemniej też było sporo takich, co dobrze zapadły mi w mojej makówce i zwróciłem uwagę na jedną kwestię. Tłumaczenie. Jestem pewien, że w zeszytówkach były zupełnie inne teksty w dymkach, choć ich wydźwięk był podobny. Brakowało mi też większej liczby artykułów. W praktyce jest jeden na początku oraz przedstawienie finansistów Kaczogrodu na samym końcu. W tym drugim wypadku najwięcej tekstu poświęcono głównemu rywalowi Sknerusa, czyli Granitowi Forsantowi. Przyznaję, że lektura jego życiorysu jest ciekawa i dla mnie okazała się sporą kopalnią informacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz