Strony

22 października 2018

Walka kobiet: 150 lat bitwy o wolność, równość i siostrzeństwo

Sięgając po ten tytuł miałem wielkie oczekiwania, ale też spore obawy. Podzieliłem się nimi w prezentacji komiksu, który był adresowany głównie do młodzieży oraz starszych dzieci. Pomysł na formułę genialny. W formie skrótowej, miejscami wręcz humorystycznej, skandynawskie autorki - Marta Breen (scenariusz) i Jenny Jordhal (rysunek) - miały przedstawić poważne przemiany społeczne, które doprowadziły do znacznego umocnienia się kobiet w polityce, nauce oraz społeczeństwie. Temat szalenie ważny, o którym należy głośno mówić, przedstawiając młodemu pokoleniu, jak burzliwe były to dzieje. Co poszło zatem nie tak? Szczerze powiedziawszy, nawet nie wiem od czego zacząć, bo lista potknięć jest kolosalnie długa. Ujmując to najprościej jak się da, choć niestety trochę przy tym generalizując - ten komiks jest boleśnie jednostronny i ledwo liznął tematykę, do tego przedstawiając ją z masą dziur. Zanim jednak ktoś podniesie larum, niech przeczyta poniższy tekst na spokojnie, sprawdzi parę rzeczy w książkach historycznych, a potem chwilę się zastanowi.

Zacznijmy jednak od ważnego plusa, bowiem komiks nie jest totalnym barachłem, jak mogłoby się co poniektórym wydawać po mojej wypowiedzi we wstępie. Nie. "Walka kobiet" to tytuł nieziemsko wypatroszony z istotnych treści, przez co pokazuje niepełny, a co za tym idzie fałszywy, obraz całego problemu. Choć łatwo można było tego uniknąć. Wspomnianym plusem jest bowiem forma oraz rysunek. W tym drugim wypadku, młoda rysowniczka spisała się naprawdę dobrze. Nie mamy tutaj do czynienia z pracą przełomową, ale całość jest wykonana bardzo porządnie. Gdy trzeba dane cechy postaci są przerysowane, albo uwypuklone, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Postacie potrafią zapaść w pamięci czytelnika, zaś forma przedstawienia całego okresu w przysłowiowej "pigułce", też była dobrym pomysłem. Niestety tutaj zaczynają się bardzo kręte schody.

Wspomniana forma wypaliłaby, gdyby autorki trzymały się chronologii osi czasu w całym komiksie, lub w poszczególnych rozdziałach (okres poprzedzający rewolucję kobiet, walka o pracę i edukację, walka o prawo głosu w wyborach, walka o własne ciało). Niestety zamiast tego mamy totalną skakankę. Raz jest połowa XIX wieku, potem koniec, następnie okres przed Wielką Wojną, po czym po Wielkiej Wojnie i następnie wydarzenia z czasów jej wybuchu. Totalny misz-masz, w którym można się zgubić. Niby są podane daty, ale nie zawsze jest to pomocne. W tym momencie uwypukla się drugi, wręcz niewybaczalny błąd - olanie całej sytuacji przed XIX wiekiem.


W myśl tego czym komiks raczy nas na wstępie, do okresu powstania ruchów emancypantek, a potem sufrażystek, kobiety w Europie, na Bliskim Wschodzie i USA (resztę świata mamy bowiem gdzieś) nie miały prawa się uczyć, posiadać ziemi, pracować itp. Większej bzdury nie słyszałem od dekad, a taki obraz, w moich oczach, wręcz szkaluje kobiety, które od starożytności miały gigantyczny wpływ na medycynę, botanikę, czy filozofię. Doskonale widać to choćby po starożytnej Grecji, Imperium Rzymskim, czy później we Włoszech, Niemczech, albo Polsce. Wystarczy wspomnieć o włoskiej pielęgniarce z XI wieku, Trotuli di Rugierro, która prowadziła katedrę w Schola Medica Salernitana, gdzie uczyła szlachetnie urodzone kobiety medycyny. Innym przykładem jest Dorotea Bucca, która w XV wieku prowadziła na Uniwersytecie Bolońskim katedrę medycyny. Zgadzam się z tym, że dostęp do takich praktyk był przeznaczony dla osób zamożnych, ale to dotyczyło również mężczyzn, a sytuacja zaczęła powoli się zmieniać dopiero w XIX wieku wraz z masowym otwarciem szkół publicznych,

W ogóle komiks "Walka kobiet" całkowicie pomija jakiekolwiek kobiety ze świata nauki. Nie tylko z okresów wcześniejszych, ale także XIX i XX wieku. Za to podrzuca nam polityczne aktywistki i tutaj popełnia kolejny niewybaczalny grzech. Jeśli przeczytamy komiks, wyjdzie na to, że wszystkie przedstawione w nim kobiety były singielkami i samodzielnie, dzięki swej determinacji, "pokonały" mężczyzn i ich poglądy. Jest to ordynarne kłamstwo, bo choćby wymieniona w komiksie Millcent Fawcett miała męża, będącego członkiem izby gminnej, który był inwalidą (stracił wzrok). Mąż wspierał ją w jej działaniach, namawiał do występowania publicznego, czy zabrania głosu w gabinecie. Nie ukrywał też swej sympatii do ruchów sufrażystek.


Takich męskich postaci było dużo, zaś komiks nie mówi ani o jednej. To jest po prostu cios poniżej pasa, bowiem w tym zacietrzewieniu, pominął tak ważną parę, jak John Stuart Mill (twórca liberalizmu demokratycznego) i jego żonę Harriet Tylor Mill. Razem napisali i opublikowali niezwykle ważne dzieło "Poddaństwo kobiet", ostro krytykujące konserwatywne spojrzenie na rolę kobiet w społeczeństwie. W praktyce byli jednymi z głównych działaczy ruchu sufrażystek, a w komiksie ich po prostu nie ma. Tego typu kwiatków jest znacznie, znacznie więcej i osoba interesująca się tym tematem, może nie dotrwać do końca lektury.

Niemal na samym końcu wciśnięto też wątek o homoseksualistach, tyle że głównie skupiono się w nim na prawach gejów. Szczerze powiedziawszy, na cholerę to w komiksie poświęconym kobietom? Nie mam pojęcia. To też ważny temat, ale na zupełnie osobny komiks. Dodatkowo pominięto wiele kwestii związanych z mniejszościami etnicznymi, no chyba że jedyną mniejszością są czarnoskórzy w USA. Indianie Ameryki Północnej? Zapomnij. Ktoś taki "nie istnieje", a przecież po dziś dzień łamie się ich prawa, szczególnie indiańskich kobiet.

Mógłbym jeszcze długo wymieniać błędy i "niedomówienia" w tym komiksie, ale wtedy artykuł zamieniłby się w listę nie do przebicia. Szczerze powiedziawszy czuję gigantyczny zawód. Taki komiks jest szalenie potrzebny, ale powinien trzymać się faktów historycznych, a nie pisać wygodną dla niektórych grup ideologię. Zawszy byłem, jestem i będę za tolerancją oraz prawami kobiet do godnego zarobku, istnienia w świecie polityki, awansu na wyższe stanowiska, czy zabezpieczenia jej, gdy zajdzie w ciążę. Niemniej ten komiks to dla mnie merytoryczna chałtura, która jest ładnie narysowana i miała ciekawy pomysł. Niestety w obecnej postaci więcej szkodzi niż naprawdę uświadamia, jak ważny oraz bolesny jest to temat. Dlatego nie umiem tego tytułu polecić z czystym sumieniem nikomu. Może ktoś kiedyś podejdzie do niego na poważnie i stworzy porządny komiks edukacyjny, podzielony na kilka tomów i omawiający tą tematykę solidnie. Dzieło Norweżek, jest po prostu dziurawe niczym przerdzewiałe sito, tym samym dając do ręki broń ich, nieraz radykalnym, przeciwnikom.

Komu komiks może się spodobać?
Chyba tylko ludziom popierającym dzisiejszy, skrajny feminizm liberalny, nie mający wiele wspólnego z faktycznym feminizmem.

Czy kupił bym komiks, gdybym nie otrzymał go do recenzji?
W ciemno tak, ze względu na tematykę. Po lekturze, nie tknąłbym kijem.

Czy komiks zostaje w mojej kolekcji?
BUAHAHAHAHAHA!!!!!!

Czy komiks trafia do rocznego podsumowania?
Jako jedno z największych rozczarowań tego roku.