Strony

28 września 2017

Bunkier #5: Choroba górska

Po świetnych trzech rozdziałach i nieco gorszym czwartym, nadszedł czas na wielki finał. Niestety dla mnie okazał się on sporym zawodem, miejscami wręcz porażką, która pogrzebała żywcem moje nadzieje związane z tą serią. Zarzutów do autorów mam tutaj sporo, nawet bardzo dużo, choć głównie pod kątek scenariusza i konstrukcji fabuły. Graficznie całość broni się naprawdę mocno, dając czytelnikom naprawdę przepiękny popis talentu rysownika i kolorysty. Jednak to zdecydowanie za mało abym mógł z czystym sumieniem polecić ten komiks szerszej publiczności, bo popełnia ciężkie przewiny tam, gdzie wcześniej tego nie robiła. Poniżej znajdziecie ich listę, a ta jest dość długa.

Zacznijmy od tego, że najbardziej na całości cierpi fabuła ostatniego albumu. Po pierwsze całość wygląda jakby posklejano ją z co najmniej dwóch, jeśli nie trzech, tomów, starając się za wszelką cenę zmieścić w wcześniej ustalonej puli tomów. Efekt tego jest opłakany, bo nieraz akcja po prostu się urywa i wskakuje nam zupełnie inna, dziejąca się w odmiennym regionie. Wcześniej takie zagrywki były rzadkością tu natomiast są tak gęsto rozsiane, że łatwo się w całości pogubić. Do tego kompletnie zamazują się ramy czasowe w jakich dzieje się akcja tego albumu. W praktyce miałem wrażenie jakby trwało to 2-3 dni, gdy tymczasem faktycznie jest to rozłożone na wiele miesięcy. Burzy to kompletnie radość z lektury bo wprowadza czytelnika w dyskomfort, utrudniając mu tym samym śledzenie akcji.

Treść tego tomu też do wybitnych nie należy i miałem wrażenie jakby wszystko było robione na skróty. Aleksij Stassik uczy się panować nad swą mocą, będąc wstanie niszczyć całe planety, po czym rusza na poszukiwania swej ukochanej. Velikic, który nim manipulował, nagle zmienia zdanie i mu pomaga, a Cień i Istota Światłości rywalizują z sobą, ale tak naprawdę nic sensownego z tego nie wychodzi, poza dziwną wersją stworzenia świata z udziałem kosmitów. W praktyce wszystko stoi tu na głowie. Teoretycznie punktem centralnym jest nienarodzone dziecko Aniki Borodiny i Aleksieja Stassika, ale tak naprawdę tego nie widać, zaś finalna scena związana z tym motywem jest po prostu przekombinowana. Tak truto o całej sile, znaczeniu i potencjale tego dziecka, a w trakcie lektury tego albumu kompletnie nie odczułem tego o czym prawiono.


Podobnie zresztą miałem w przypadku pozaziemskich istot oraz sprawy trzech narodów, które z sobą walczyły o terytoria. Ciągle są na pierwszym planie, ciągle się przewijają, a bałagan fabularny panuje tam przeogromny. Co prawda pojmujemy jakie cele przyświecają liderom każdej ze stron, ale sposób dążenia do ich realizacji pozostawia wiele do życzenia. Bije to przeraźliwie po oczach głównie względem Cienia i Istoty Światłości, którzy wykorzystują ludzi i kosmitów do swych celów. Natomiast końcowa scena z tą dwójką jest zwyczajnie słaba. Aż mi ręce opadły gdy ją przeczytałem, zastanawiając się który z autorów wpadł na tak płytki pomysł.

Jedyne czym ten tom, jak zresztą całą seria, mocno się broni to rysunek. Od strony warstwy graficznej, mamy ciągle pokaz umiejętności z najwyższej półki. Genzianella i Alluard naprawdę potrafią tworzyć cuda, budować atmosferę grozy oraz tworzyć klimatyczne pejzaże. Już sama okładka zapiera dech w piersiach, a wiele innych scen, nie tylko dziejących się w zaśnieżonych górach, robi wrażenie na czytelniku.


Niestety to za mało abym mógł uznać finał serii za udany. Miałem ogromne nadzieje względem fabuły "Bunkra" i finału całej opowieści, ale z każdą kolejną stroną rozpadały się na moich oczach aby ostatecznie po prostu legnąć w gruzach. Autorzy tej serii po rewelacyjnym początku potem jakby kompletnie stracili entuzjazm, idąc na skróty bo nie chciało im się pisać jednego czy dwóch tomów więcej. Wielka szkoda, bo po genialnym "Sanktuarium" liczyłem na co najmniej podobny poziom lub choćby zbliżony do niego. Tymczasem obie serie dzieli ogromna przepaść i jedynie warstwa rysunkowa może je z sobą łączyć. Pomysł na finał był, jednak umknął on szybko przeradzając się w mało ciekawy, przynajmniej dla mnie, kalejdoskop schematów. Ostatni album "Bunkra" kompletnie niczym mnie nie zaskoczył, a jedynie rozczarował w wielu punktach. Być może jestem zbyt wymagający, ale po takich autorach i świetnym początku spodziewałem się po prostu czegoś więcej.