Strony

7 czerwca 2017

Pasażerowie

Bardzo lubię kino science fiction i nie mam nic aby było łączone z dowolnym gatunkiem. Nawet romansem. Problem w tym, że musi mieć to wszystko ręce i nogi, a co ważniejsze być odpowiednio zareklamowane widzowi. W przypadku "Pasażerów" ten drugi element nie do końca zadziałał, gdyż zwiastuny obiecywały mi coś innego. Cieszę się zatem, że poczekałem aż film ukarze się na DVD i dopiero wtedy po niego sięgnąłem, co i tak okazało się... no cóż, powiedzmy że nie do końca spełnionymi obietnicami. Nie liczyłem na nic szczególnego, ale obraz w reżyserii Mortena Tyldum, odpowiedzialnego też za "Grę tajemnic", wypadł bądź co bądź rozczarowująco. 

Pomysł na fabułę filmu, zresztą napisany na podstawie książki, jest naprawdę ciekawy. Oto ogromny kolonizacyjny statek kosmiczny przemierza przestrzeń, zmierzając do odległej planety, mającej stać się domem dla 5000 kolonistów. Po drodze jednak natrafia na meteoryt, który uszkadza część systemów, w wyniku czego w jednej z kapsuł dochodzi do zwarcia i niejaki Jim Preston (Chris Pratt) budzi się przedwcześnie. Jako jedyny wybudzony człowiek na statku dowiaduje się, że do celu podróży dotrze za 90 lat, zatem z pewnością nie zobaczy nowego świata. Zdany na siebie, po długim czasie mając za towarzyszy tylko roboty, decyduje się na desperacki krok - chce wybudzić inną osobę, pisarkę imieniem Aurora (Jennifer Lawrence).

Na tym etapie wszystko wydaje się być ciekawe, jednak błyskawicznie pojawia się całą masa głupot, burzących skutecznie odbiór filmu. Po pierwsze całość wlecze się przez pierwszą godzinę niemiłosiernie, aby potem nagle przyspieszyć. Niby wygląda to na celowy manewr, jednak został on zrobiony nieudolnie. Z początku jest zwyczajnie nudno. Widz nie czuje i tym samym nie przeżywa tego co Jim, gdyż scenariusz mu na to nie pozwala. Nie czuć tutaj osamotnienia, lęku przed zamknięciem w złotej klatce, świadomością zestarzenia się nim dotrze do celu podróży i utracenia tym samym możliwości na nowe życie. To wszystko widz stara się sobie sam dopowiedzieć, ale i tak wypada to słabo.


Kiedy pojawia się Aurora jest już trochę lepiej, jednak scenariusz niczym nas nie zaskoczy. W praktyce nim jeszcze ta postać się pojawi na ekranie, sporo jesteśmy sami wydedukować, przewidując niemal 90% filmu. Co prawda raz czy dwa zostaniemy zaskoczeni miłym zwrotem akcji, jednak to zdecydowanie za mało. Sami aktorzy też nie specjalnie pomagają, gdyż grają porządnie i w zasadzie na tym poprzestają. Pamiętajac ich role z innych obrazów, widać że tutaj niezbyt się postarali. W praktyce Chris Pratt lepiej wczuł się w rolę łowcy w "Jurassic World" niż kosmicznego rozbitka tutaj. O "Siedmiu wspaniałych" czy "Strażnikach Galaktyki" nie ma nawet co wspominać, bo przepaść na tle aktorskim jest wręcz porażająca. Identycznie mamy w przypadku pani Lawrence i jej kreacji młodej pisarki. Podsumowując - parka stereotypowa jak na romansidło, niczym się nie wyróżniająca na tle konkurencji.


Znacznie lepiej jest od strony scenografii. Tutaj obraz stoi mocno na nogach i twardo się broni przed konkurencją. Sam model statku jest zrobiony ciekawie, choć raczej mało praktycznie. Ogólnie ilość błędów logicznych w całym obrazie potrafi porażać, szczególnie w ostatnich 30 minutach seansu. Dzieją się tam rzeczy tak niedorzeczne, że aż mnie, laika z teorii praw fizyki, mocno zabolały. Sam finał zaś obfituje w nie do tego stopnia, że chcą nie chcą stał się w moich oczach groteską. Z drugiej strony wizualnie całość prezentuje się znakomicie. Na dodatkową pochwałę zasługuje też scenografia i konstrukcje poszczególnych pomieszczeń. W praktyce jest to jeden z elementów, który ratuje cały film przed totalną klęską.


"Pasażerowie" to poprawne romansidło i bardzo słaby film science fiction. Owszem, miłośnikom łzawych historyjek może się spodobać, ale na tle konkurencji wypada co najwyżej nieźle. Mamy tutaj do czynienia z całkowicie przeciętną produkcją, nie wnoszącą niczego ciekawego do już i tak oklepanych schematów miłosnych. Można było z tego ukuć coś sensownego, ale wyszło jak zwykle, czyli nijak. Od biedy można obejrzeć ten film przy lampce wina z ukochaną kobietą, która rozkoszuje się w takim gatunku. Na rasowie science fiction nie ma co liczyć. Tutaj to jedynie scenografia, nie wnosząca zbyt wiele do fabuły. Zatem jeśli ktoś ma ochotę na tego typu łzawe wywody o prawdziwej istocie szczęścia i szukaniu drugiej połówki to niech śmiało zasiada przed ekranem telewizora. W innym wypadku, szkoda czasu.