Strony

11 marca 2017

Liga Sprawiedliwości #7: Wojna Darkseida, część 1

Swego czasu, dużym "nastolatkiem" będąc, lubiłem oglądać serial animowany "Liga Sprawiedliwych", który powstał w 2001 roku. Nie powiem aby był to mój ulubiony cykl przygód superbohaterów, ale oglądało się to przyjemnie. Do tego stopnia, że nawet teraz potrafię sporadycznie wracać do wybranych odcinków, choć zdecydowanie wolę powstające od kilku lat animowane filmy pełnometrażowe. Jednak gdy Egmont wydał siódmy tom komiksu "Liga Sprawiedliwości" to sięgnąłem po niego bez wahania z jednego powodu - Darkseid. Zawsze lubiłem tego antagonistę, choć DC Comics stworzył masę, w mojej opinii ciekawszych czarnych charakterów. Niemniej Darkseid ma w sobie coś czego nie umiem nazwać, a przyciąga mnie z daleka. Podobnie jest i w tym albumie, choć spodziewałem się trochę bardziej rozbudowanego scenariusza.

Fabuła jest niespecjalnie skomplikowana, choć Geoff Johns odpowiedzialny za scenariusz, sam w kilku miejscach nabija się z powielania stereotypów o "kolejnej wielkiej wojnie superbohaterów". To udany smaczek, który sprawia że całość lepiej się czyta, choć poza widowiskowymi walkami i scenami z Batmanem oraz Halem Jordane, reszta jakość niespecjalnie zapadłą mi w pamięci. No dobra, kilka scen z Wander Woman, gdyż fabuła jest mocno związana z Amazonkami co widać w zasadzie na wstępie albumu. Tematem przewodnim jest walka dwóch gigantów z przepowiedni o Mrocznym Bogu i Antybogu. Mowa tutaj o Darkseidzie i Antymonitorze, który kiedyś nosił imię Mobius. Tak naprawdę to drugi z antagonistów ma tutaj ciekawszą historię, choć nie działa sam i pomaga mu nikt inny jak rodzona córka jego przeciwnika - Grail. Antymonitor przy jej pomocy zastawia sidła na Darkseida, po to aby zmusić go do walki twarzą w twarz. Przeciwko obu potworom staje do walki Liga Sprawiedliwości, jednak tym razem może okazać się bezsilna.


Od początku wiadomo, że ten komiks będzie jedna wielką jatką, rozgrywającą się pomiędzy trzema obozami. Trzeba przyznać, że trup ściele się tu gęsto, a członkowie Ligi, której czytelnik powinien kibicować, dostają od samego początku srogie baty. W efekcie czego krwi, wszelkiego koloru i rodzaju, jest tutaj całkiem sporo, a komiks przywodzi na myśl rasowe kino akcji sygnowane marką Michaela Bay'a. Jednak jeśli idzie o motyw to w praktyce widziałem go tylko u Mobiusa, czy też Antymonitora, gdyż Darkseid to... no cóż, po prostu Darkseid.

Na tym polu należy bardzo pochwalić Brada Andersona za kolorystykę, fenomenalnie oddającą klimat wielkiej bitwy. Sporo tutaj ciepłych barw, nieraz zmieszanych z czernią, a do tego sceny poświęcone danej postaci mają mocne nasycenie kolorami, które niejako ją reprezentują. W tym punkcie szczególnie rzuca się w oczy wiele późniejszych scen z Supermanem oraz Batmanem, który w tej przygodzie zasiada na Tronie Mobiusa, po tym jak opuścił go Metron. Nasz Mroczny Rycerz ciekawie wykorzystuje to narzędzie pozwalające przemierzać czas i przestrzeń oraz "widzieć" możliwe ścieżki przyszłości


Pierwsza część Wojny Darkseida kończy się ciekawie, choć nie jakoś zaskakująco. Pozostało nam czekać na kolejną, a to niestety nastąpi dopiero za kilka miesięcy. Tymczasem można nacieszyć oko bajecznymi okładkami poszczególnych zeszytów, za które odpowiadają Jason Fabok (rysunek) i Brad Anderson (kolory). W albumie znalazło się też miejsce dla galerii okładek alternatywnych i paru szkiców, choć te nie przykuły aż tak bardzo mojej uwagi. Niemniej miły dodatek. Sam komiks natomiast czytało mi się dobrze, choć nie wiem czy będzie kusiło mnie aby wracać często do takiej lektury. Owszem - zabawa była przednia, ale to taka lektura na raz góra dwa.