Strony

17 grudnia 2016

Lucky Luke #49: Sarah Bernhardt

W 1880 roku Dziki Zachód odwiedziła osoba szerząca kulturę wprost z Starego Kontynentu. Dla jednych był to krok w dobrym kierunku ku rozwojowi, dla innych promocja rozwiązłości i kpina z dobrych obyczajów. Sarah Bernhardt, bo o niej mowa, istniała naprawdę choć w przygodach Lucky Luke'a ukazano jej osobę w mocno komiczny sposób. Posłużyło to głównie do sparodiowania innej ważnej rzeczy - ludzkich zachowań i podziałów na tle kultury. Opisuje też konfrontację różnych nurtów kultury i to jak marketing potrafi umiejętnie żerować na czyjej sławie. A co w tym całym kulturowym rozgardiaszu robi nasz słynny kowboj i jego dzielny rumak? Cóż, jak zwykle stara się ratować sytuację.

Już na samym początku czytelnik spotyka się z dwoma punktami widzenia ludzi Dzikiego Zachodu na osobę będącą znaną i budzącą kontrowersje. Zupełnie jak dzisiaj, jedni się tym zachwycają inni grzmią i ostrzegają przed zepsuciem płynącym z Starego Kontynentu. Słowem klasyczna wojna pomiędzy zwolennikami liberalnymi a konserwatywnymi. Nie zależnie od tego kogo poprzemy zarobią na tym handlarze oraz politycy. Ci pierwsi szybko wykorzystają okazję do pokazania, że ktoś sławny lubi ich produkt, choć tak naprawdę może ich nie cierpieć czy nie używać, zaś politycy nie przepuszczą kolejnej okazji do brylowania przed tłumem. Oba te aspekty rewelacyjnie wyśmiano i są to w mojej opinii najciekawsze oraz najśmieszniejsze elementy całego albumu.

Dużo słabiej, co nie oznacza że źle, wypada wątek główny gdzie Lucky Luke ma eskortować główną bohaterkę i jej świtę podczas tournee po USA. Co chwila ktoś zastawia na nich pułapki, próbując się pozbyć sławnej aktorki, przybyłej z Francji, co wypada czasami komicznie, ale z drugiej strony bez większych rewelacji. Widać wyraźnie, że brakuje tutaj ręki mistrza, jaką niewątpliwie była ta należąca do Rene Goscinnego. Potrafił on tchnąć swoistego ducha satyry w cały scenariusz, umiejętnie parodiując nie tylko wybrane sceny czy zachowania, ale ogólnie Dziki Zachód, jednocześnie prezentując czytelnikowi nie małą dawkę historii. Tutaj tego nie ma. Co prawda duet Fauche-Leturgie stara się jak może, ale w finalnym rozrachunku wątek główny z czasem nuży gdyż jest zbyt powtarzalny. Sarah gdzieś się pojawia, ktoś sabotuje (najczęściej) środek transportu, Luke się wtrąca ratując sytuację i tak do znudzenia. Wyjątek pojawia się gdy główna bohaterka staje w szranki z lokalną gwiazdą chcąc udowodnić publice kto jest lepszy, nie tylko w szerzeniu kultury. Jednak to trochę za mało.


Na ratunek przychodzi jak zwykle Morris i jego prace. W tym punkcie nadal czuć starego, poczciwego samotnego kowboja na białym rumaku o niewyparzonej gębie. Ten duet jest nie do zastąpienia i Morris udowadnia to na każdym kroku. Co prawda XX wiek (w komiksie) zbliża się nieubłaganie, co zwiastuje choćby napływająca coraz większym strumieniem kultura z Starego Kontynentu, ale pewne rzeczy jak i ludzie Dzikiego Zachodu się nie zmieniają. Podobnie jak Indianie i ich kultura, opierająca się inwazji białego człowieka. Rysownik świetnie to oddaje, a przy okazji parodiuje w swej pracy nie tylko dziennikarzy czy polityków, ale i samych artystów zza oceanu, którzy żyją stereotypami o rdzennych mieszkańcach Ameryki Północnej.

Co zaś się tyczy samej Sarah Bernhardt, to w komiksie przedstawiono ją w sposób dość trafny dla okresu gdy zdobyła już sporą sławę w Europie. Aktorka budziła za życia wiele kontrowersji, między innymi ze względu na swój pompatyczny styl gry na scenie, ale mimo tego (a może właśnie dzięki temu) zdobyła ogromną popularność na całym świecie. Przyciągała tłumy ludzi i była wręcz wielbiona za swój talent oraz poświęcenie dla sztuki. Nawet gdy w wyniku choroby, będącej następstwem po wypadku, straciła jedną nogę w 1915 roku, nadal nie zrezygnowała z gry na scenie. Jej poświęcenie dla sztuki było ogromne co komiks w pewnym stopniu również oddaje. Warta uwagi jest notka biograficzna aktorki, zamieszczona na końcu albumu co pozwala czytelnikowi lepiej zrozumieć tą postać.


Mimo że wyraźnie czuć odejście Goscinnego, co też można było zaobserwować w mniejszym stopniu w poprzednim albumie (Jednoręki Bandyta), to czyta się go dobrze. Wiadomo, mógł być lepiej napisany i trochę żałuję, że Morrison nie pozostał na stanowisku scenarzysty i jednocześnie rysownika, jak to zaprezentował w Skarbie Daltonów. Jednak nie jest źle i komiks w ogólnym rozrachunku wpasowuje się w klimat i formę serii. Do tego genialnie parodiuje utarczki polityczno-dziennikarskie na tle kultury i tego co ludzie uważają za wartościowe dzieło.