Z końcem kwietnia 2010 roku Zatokę Meksykańską dotknęła jedna z najstraszliwszych katastrof ekologicznych w jej dziejach. W wyniku wydarzeń na pływającej platformie wiertniczej Deepwater Horizon doszło do monstrualnego wycieku ropy, co trwało wiele tygodni. Następstwem tego było załamanie turystyki i rybołówstwa w tamtym regionie, zaś plama ropy zniszczyła wiele siedlisk ptaków na wybrzeżach Florydy. Film Petera Berga opisuje jednak nie kryzys jaki dotknął rejony Zatoki Meksykańskiej, a sam moment wybuchu pożaru na platformie oraz jak pochopne decyzje zwierzchników koncernu BP, do niego doprowadziły. Reżyser robi to w sposób widowiskowy, bez głaskania nikogo po głowie i nawet trzyma się, w pewnym stopniu, faktów. Ktoś kto nie znał tragicznej historii Deepwater Horizon może się teraz z nią zaznajomić, zaś ci którzy sześć lat temu uważnie śledzili związane z nią wydarzenia, mimo kilku (niestety poważnych) zgrzytów, raczej będą zadowoleni z pracy Berga.
Akcja filmu rozpoczyna się na kilkanaście godzin przed tragedią, która nastąpiła w nocy 20 kwietnia 2010 roku. Mike Williams (Mark Wahlberg) jest szefem działu odpowiadającego za sprawne funkcjonowanie zabezpieczeń na platformie i systemu komputerowego. Przybywa na nią wraz z swoim przyjacielem i dowódcą placówki Jimmym Harrellem (Kurt Russell) i już w drodze napotykają na pierwsze kłopoty. Otóż koncern BP, który wynajmuje platformę Deepwater Horizon, wysłał na nią swoich ludzi aby w tempie ekspresowym zatwierdzili jej zdolność do pracy. Szefowie bowiem nie są zadowoleni z ponad miesięcznego opóźnienia, dlatego postanawiają pominąć kilka ważnych testów, dotyczących cementowego kołnierza zabezpieczającego odwiert. Harrell dostaje białej gorączki gdy słyszy te wieści, ostatecznie zmuszając szefa grupy wysłanej przez koncern, Vidrina (John Malkovich) na przeprowadzenie testów. Niestety szybko się okazuje, ze w tej pracy robienie czegokolwiek na skróty kończy się tragicznie.
To co jest zarówno zaletą jak i wadą filmu to sam scenariusz. Z jednej strony widz otrzymuje świetnie napisane widowisko. Wartka akcja, składne dialogi, ciekawe przedstawienie wszystkich postaci, a nie tylko tych z pierwszego planu, czy dynamiczne zwroty akcji. Z drugiej strony idziemy jak po sznurku w słoneczny dzień. Jesteśmy zdolni przewidzieć absolutnie każdą, choćby najmniejszą scenę. Nic nas tutaj nie zaskakuje, wiemy kto zginie a kto przeżyje, nawet jeśli dotąd nie mieliśmy cienia pojęcia o tej katastrofie. Jednak to co boli najbardziej to niemal kompletne pominięcie sedna pożaru na platformie, czyli skażenia wód Zatoki Meksykańskiej. Owszem na końcu dano widzom stopkę historyczną, jednak tak boleśnie pobieżną, że mogłoby się wydawać, że wyciek ropy powstrzymano w kilka dni po katastrofie. Tymczasem cały proces trwał kilka miesięcy i wszelkie akcje blokujące uszkodzony rurociąg kończyły się fiaskiem. Ten fragment spokojnie można było wmontować w film, pomijając miejscami przydługi wstęp czy rozwinięcie wydarzeń przed pożarem. Zapewne cały obraz byłby też dłuższy, ale pokazałby rzeczywistą skalę tej tragedii.
To co jednak zasługuje na pochwałę i wielkie brawa to gra aktorska. Każda z postaci jest tutaj przedstawiona bardzo realistycznie i widz czuje z nią konkretny rodzaj więzi od współczucia po nienawiść. W tym ostatnim wypadku najlepiej to obrazuje John Malkovich wcielający się w osobę Donalda Vidrine, jednego z najwyższych przedstawicieli koncernu BP na platformie. Malkovich zagrał tak znakomicie oziębłego, wyrachowanego i pewnego siebie, dwulicowego drania, że widz miał ochotę przyłożyć aktorowi czymś bardzo ciężkim w twarz na koniec seansu. Ten aktor potrafi perfekcyjnie wcielić się w takie role, co jak sam kiedyś przyznał lubi, zatem nie dziwi taki stan rzeczy. Na przeciwwadze mamy Kurta Russella jako szefa Harrellema - opanowanego, kalkującego i stanowczego człowieka, biorącego pełnię odpowiedzialności za życie swych ludzi. Jednak jego instynkt potrafi czasem zostać na chwilę zagłuszony poklepywaniem po plecach, co skutkuje brutalnymi konsekwencjami.
Na tle tych dwóch postaci Mark Wahlberg, wcielający się w osobę Mike'a Williamsa, opisującego wydarzenia na Deepwater Horizon, mocno blednie. Aktor zagrał naprawdę wyśmienicie, zaś widz ciągle zdaje sobie sprawę, że to głównie wokoło tego bohatera będzie rozgrywała się większość akcji, a mimo to nie zapada on aż tak bardzo w pamięci. Jest ważny, co do tego nie ma wątpliwości, sporo robi i pakuje się co chwila w sam środek żywiołu, niemniej bardziej zapamiętujemy sam ogień niż to kogo ściga.
W tym momencie mamy prawdziwy popis fajerwerków dla oka. Sceny poprzedzające pożar oraz sam jego wybuch są bardzo udane. Wszystko tu się wali, eksploduje, płonie, rozrywa i miota tworząc uporządkowany dla widza chaos piekielnego żywiołu. Gdy doszło do wypadku łunę ognia widać było z odległości 40 mil morskich, co reżyser pokazał nam bardzo dobitnie. Pierwsza eksplozja, bodajże największa jaka miała miejsce tamtego dnia na platformie, spowodowana zebraniem się olbrzymich ilości gazu i ropy, wygląda na ekranie obłędnie. Aż czułem w wyobraźni moc tej siły, roznoszącej wszystko na strzępy. Szkoda tylko że w tym żywiole akcji kompletnie zapomniano o dramacie jaki miał się dopiero rozegrać na morzu. Widz po prostu zapomina jakie konsekwencje spowodował wypadek, skupiając się na pokazie fajerwerków.
Deepwater Horizon, posiadający bardzo głupi polski dopisek "Żywioł", to porządne kino katastroficzne. Nie wybitne, ani też przeciętne, tylko solidne rzemieślniczo i dobre, choć skupiające się na małym wycinku całej sprawy. Niemniej warto zobaczyć ten film, szczególnie jeśli jest się fanem gatunku. Fabuła jest wartka, dialogi ciekawe, tak jak i postacie, a pokaz efektów specjalnych raduje oko. Co prawda można było z tego tematu wycisnąć o wiele więcej i stworzyć coś naprawdę niezapomnianego, jednak narzekać nie powinniśmy. Twórcy dali nam, jakby nie patrzeć, kino katastroficznie poważnie traktujące pracę na platformie wiertniczej i pokazujące, że w takich miejscach człowiek nie ma miejsca na błędy.
Ocena - 7/10
Akcja filmu rozpoczyna się na kilkanaście godzin przed tragedią, która nastąpiła w nocy 20 kwietnia 2010 roku. Mike Williams (Mark Wahlberg) jest szefem działu odpowiadającego za sprawne funkcjonowanie zabezpieczeń na platformie i systemu komputerowego. Przybywa na nią wraz z swoim przyjacielem i dowódcą placówki Jimmym Harrellem (Kurt Russell) i już w drodze napotykają na pierwsze kłopoty. Otóż koncern BP, który wynajmuje platformę Deepwater Horizon, wysłał na nią swoich ludzi aby w tempie ekspresowym zatwierdzili jej zdolność do pracy. Szefowie bowiem nie są zadowoleni z ponad miesięcznego opóźnienia, dlatego postanawiają pominąć kilka ważnych testów, dotyczących cementowego kołnierza zabezpieczającego odwiert. Harrell dostaje białej gorączki gdy słyszy te wieści, ostatecznie zmuszając szefa grupy wysłanej przez koncern, Vidrina (John Malkovich) na przeprowadzenie testów. Niestety szybko się okazuje, ze w tej pracy robienie czegokolwiek na skróty kończy się tragicznie.
To co jest zarówno zaletą jak i wadą filmu to sam scenariusz. Z jednej strony widz otrzymuje świetnie napisane widowisko. Wartka akcja, składne dialogi, ciekawe przedstawienie wszystkich postaci, a nie tylko tych z pierwszego planu, czy dynamiczne zwroty akcji. Z drugiej strony idziemy jak po sznurku w słoneczny dzień. Jesteśmy zdolni przewidzieć absolutnie każdą, choćby najmniejszą scenę. Nic nas tutaj nie zaskakuje, wiemy kto zginie a kto przeżyje, nawet jeśli dotąd nie mieliśmy cienia pojęcia o tej katastrofie. Jednak to co boli najbardziej to niemal kompletne pominięcie sedna pożaru na platformie, czyli skażenia wód Zatoki Meksykańskiej. Owszem na końcu dano widzom stopkę historyczną, jednak tak boleśnie pobieżną, że mogłoby się wydawać, że wyciek ropy powstrzymano w kilka dni po katastrofie. Tymczasem cały proces trwał kilka miesięcy i wszelkie akcje blokujące uszkodzony rurociąg kończyły się fiaskiem. Ten fragment spokojnie można było wmontować w film, pomijając miejscami przydługi wstęp czy rozwinięcie wydarzeń przed pożarem. Zapewne cały obraz byłby też dłuższy, ale pokazałby rzeczywistą skalę tej tragedii.
To co jednak zasługuje na pochwałę i wielkie brawa to gra aktorska. Każda z postaci jest tutaj przedstawiona bardzo realistycznie i widz czuje z nią konkretny rodzaj więzi od współczucia po nienawiść. W tym ostatnim wypadku najlepiej to obrazuje John Malkovich wcielający się w osobę Donalda Vidrine, jednego z najwyższych przedstawicieli koncernu BP na platformie. Malkovich zagrał tak znakomicie oziębłego, wyrachowanego i pewnego siebie, dwulicowego drania, że widz miał ochotę przyłożyć aktorowi czymś bardzo ciężkim w twarz na koniec seansu. Ten aktor potrafi perfekcyjnie wcielić się w takie role, co jak sam kiedyś przyznał lubi, zatem nie dziwi taki stan rzeczy. Na przeciwwadze mamy Kurta Russella jako szefa Harrellema - opanowanego, kalkującego i stanowczego człowieka, biorącego pełnię odpowiedzialności za życie swych ludzi. Jednak jego instynkt potrafi czasem zostać na chwilę zagłuszony poklepywaniem po plecach, co skutkuje brutalnymi konsekwencjami.
Na tle tych dwóch postaci Mark Wahlberg, wcielający się w osobę Mike'a Williamsa, opisującego wydarzenia na Deepwater Horizon, mocno blednie. Aktor zagrał naprawdę wyśmienicie, zaś widz ciągle zdaje sobie sprawę, że to głównie wokoło tego bohatera będzie rozgrywała się większość akcji, a mimo to nie zapada on aż tak bardzo w pamięci. Jest ważny, co do tego nie ma wątpliwości, sporo robi i pakuje się co chwila w sam środek żywiołu, niemniej bardziej zapamiętujemy sam ogień niż to kogo ściga.
W tym momencie mamy prawdziwy popis fajerwerków dla oka. Sceny poprzedzające pożar oraz sam jego wybuch są bardzo udane. Wszystko tu się wali, eksploduje, płonie, rozrywa i miota tworząc uporządkowany dla widza chaos piekielnego żywiołu. Gdy doszło do wypadku łunę ognia widać było z odległości 40 mil morskich, co reżyser pokazał nam bardzo dobitnie. Pierwsza eksplozja, bodajże największa jaka miała miejsce tamtego dnia na platformie, spowodowana zebraniem się olbrzymich ilości gazu i ropy, wygląda na ekranie obłędnie. Aż czułem w wyobraźni moc tej siły, roznoszącej wszystko na strzępy. Szkoda tylko że w tym żywiole akcji kompletnie zapomniano o dramacie jaki miał się dopiero rozegrać na morzu. Widz po prostu zapomina jakie konsekwencje spowodował wypadek, skupiając się na pokazie fajerwerków.
Deepwater Horizon, posiadający bardzo głupi polski dopisek "Żywioł", to porządne kino katastroficzne. Nie wybitne, ani też przeciętne, tylko solidne rzemieślniczo i dobre, choć skupiające się na małym wycinku całej sprawy. Niemniej warto zobaczyć ten film, szczególnie jeśli jest się fanem gatunku. Fabuła jest wartka, dialogi ciekawe, tak jak i postacie, a pokaz efektów specjalnych raduje oko. Co prawda można było z tego tematu wycisnąć o wiele więcej i stworzyć coś naprawdę niezapomnianego, jednak narzekać nie powinniśmy. Twórcy dali nam, jakby nie patrzeć, kino katastroficznie poważnie traktujące pracę na platformie wiertniczej i pokazujące, że w takich miejscach człowiek nie ma miejsca na błędy.
Ocena - 7/10
Wygląda to super. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń