Strony

20 września 2015

Terminator: Genisys

Jestem wielkim fanem serii o Elektronicznym Mordercy, zwanym potocznie na świecie Terminatorem, dlatego śmiało ruszyłem do kina w dniu premiery na nową odsłonę przygód blaszanego zabijaki. Oczywiście nie bez obaw, choć tak jak i przy Salvation, nastawiłem się na przeciętny scenariusz i tonę akcji oraz dobrej rozrywki. Czwarta część okazała się jednak dla studia Halcyon Company kompletną porażką finansową, dlatego finalnie porzucono tworzenie nowej trylogii Terminatora mającej rozgrywać się w postnuklearnym świecie. Terminator: Genisys jest kolejną próbą stworzenia nowej serii, tylko że tym razem dokonuje on jej całkowitego restartu, cofając nas do wydarzeń z części pierwszej. Niby brzmi to ciekawie, ale jeśli ktoś przerabia film akcji, na kino familijne z domieszką łzawych scen, to powinien się dobrze zastanowić czy chce oglądać restart jednej z najsłynniejszych serii Science Fiction.


Za scenariusz w dużej mierze odpowiadała Laeta Kalogridis, która pracowała przy scenariuszach do takich filmów jak Wyspa tajemnic czy Straż nocna, ale popełniła tez potworki w stylu Aleksander, Tom Rider albo Tropiciel. Niestety Terminator: Genisys należy do tego drugiego grona, choć można było z niego wykrzesać naprawdę dużo, bo ma niezły potencjał. Całą sprawa zaczyna się w odległej przyszłości, zniszczonej przez nuklearną pożogę. John Connor (Jason Clarke) szykuje się do finalnego uderzenia na siedzibę Skynet i rozprawienia się z maszynami. Ten jednak zdążył wysłać w przeszłość Terminatora, aby zlikwidował jego matkę, nim John się narodzi. Przywódca ludzi postanawia wysłać za nim Kyla Reese’a (Jai Courtney), który po przez splot pewnych wydarzeń jest faktycznie ojcem Connora, o czym ten wie z opowieści swej matki. Kyle nie ma o niczym pojęcia i rusza na ratunek, jednak w trakcie transferu jest świadkiem jak terminator atakuje Johna, a po drodze widzi obrazy przeszłości, której nigdy nie przeżył. Gdy trafia na miejsce do roku 1984 okazuje się, że inny Terminator ochrania od dziecka Sarę Connor, likwidując przysłane z przyszłości maszyny. Sprawa wydaje się coraz bardziej zawiła z każdym kolejnym okryciem, zaś jej rozwiązanie kryje się w wizjach Kyla, które mówią o programie Genisys, mającym się uruchomić w 2014 roku.

Już po powyższych rewelacjach można dostać lekkiego zawrotu głowy, a jak się szybko okazuje to nie koniec. Nie wiem ile postaci wykonało skoki w czasie, ale mam wrażenie że była to cała armia, w tym głównie maszyn, które jak na twory przyszłości bywają dość tępe i kruche. Zacznijmy jednak od zalet filmu, bo te jednak posiada. Pierwszą z nich są efekty specjalne. Stoją one na wysokim poziomie, choć do pełnego ideału im nieco brakuje. Nie najgorzej prezentuje się także 3D, aczkolwiek i bez niego film niewiele (jeżeli cokolwiek) traci. Miło jest zatem popatrzeć na wizualizacje skoków w czasie, wszelkiej maści eksplozje, przy czym część z nich jest naprawdę sporego kalibru, współczesną wersję „płynnego metalu” albo nowe pomysły na futurystycznych Terminatorów. Nieco gorzej prezentują się pościgi i daleko im do tych jakie widzieliśmy w Dniu Sądu czy Buncie Maszyn. Zaprezentowana w zwiastunach scena z autobusem szkolnym jest naprawdę ładnie wykonana, ale to już nie to samo co rajd ciężarówką w kanałach, pościg za pomocą cysterny wypełnionej ciekłym azotem czy burzenie wszystkiego za pomocą mobilnego dźwigu drogowego. W najnowszej odsłonie serii niestety już dominuje CGI, co widać w scenach pościgów i może dlatego nie budzą one już takich emocji, jak te z przeszłości.

W filmie mamy też sporo scen humorystycznych, jednak widz wielokrotnie śmieje się mimowolnie z powodu absurdów sytuacyjnych, których mamy niestety dość dużo. Nie twierdze, że kino akcji Si-Fi powinno kipieć od logiki i prawa fizyki, jednak winno zachować choć odrobinę sensu. Tu go jednak nie znajdziemy, co najdobitniej pokazuje skakanie w czasie nie na miesiące czy chociaż tygodnie przed krytycznym wydarzeniem, a na niespełna półtorej doby przed nim. Rozumiem ratować świat przed zagładą, ale można to było zrobić z głową. Z innych zalet mamy całkiem udaną ścieżkę dźwiękową, nawiązującą w wielu miejscach do pierwszej części serii, sporo smaczków odnoszących się głównie do Terminatora 1 i 2 oraz charakteryzację. Wyjaśniono też z sensem dlaczego „stary” Terminator wygląda zwyczajnie staro, choć fakt że się psuje, jakoś nie jest zadowalający, bo w Dniu sądu wspominano że te maszyny potrafią bez serwisowania sprawnie funkcjonować grubo ponad 120 lat. 

Niestety gra aktorska to już inna para kaloszy. Jedyną osobą, która faktycznie włożyła wysyłek w swoją prace był Jai Courtney i tylko jego było warto obserwować w tym filmie. Jego postać Kyla Reese’a mocno odbiega od tej poznanej w dziele Camerona, jednak idealnie wpasowuje się w obecną linię narracyjną. Jest zagubiony w otaczającym go świecie, dowiaduje się wielu spraw o których nie miał pojęcia, a dodatkowo sam wprowadza wiele nowego do fabuły. Tego samego nie można powiedzieć o Jasonie Clarku, który jest bodaj najgorszym odtwórcą postaci Johna Connora, jakiego dotąd stworzono. Mówiąc w wielkim skrócie – jest on zwyczajnie nudny i do bólu przewidywalny w swych poczynaniach. Do tego zwiastun z jego udziałem jak i sam plakat, nie pozostawiają widzowi żadnych złudzeń jaką rolę przyjdzie mu odegrać w Genisys, zaś sam aktor nawet nie próbuje udawać że jest inaczej. Podobnie, choć odrobinę lepiej, mamy przy osobie Sary Connor, zagranej przez, znaną wszystkim z serialu Gra o Tron, Emilie Clarke. Dziewczyna w wielu scenach wypada po prostu tak samo, czyli jako silna, a jednocześnie zagubiona kobieta, która zna wszystkie fakty związane z przyszłością, Dniem Sądu i jej synem, a jednocześnie swego stalowego obrońcę nazwała Pops. Wspominając kreację Lindy Hamilton z drugiej części Terminatora, gdzie również grała ona postać silnej i niezależnej Sary, ale mającej jednak uczucia, Emilie Clark wypada słabo. Zdecydowanie mniej stanowczo, jest bardziej naiwna i pozbawiona pewności siebie. Lepiej spisał się „dziadek” Arnold, ale i on wypadł zwyczajnie wtórnie, na tle swoich poprzednich ról w tej sadze.

Terminator: Genisys to typowy średniak, który mógłby w ogóle nie powstać i nikt by tego nie żałował. Ma beznadziejny scenariusz, słabą pracę aktorów (oprócz Jai Courtney’a), sporo nudnych i przegadanych elementów, wartką akcję, okraszoną udanymi efektami specjalnymi, w tym głównie komputerowymi, oraz okazjonalny humor, nierzadko wypływający z absurdalnych sytuacji. Można pójść na niego do kina jeśli chce się wyłączyć myślenie i zobaczyć zwykłe kino akcji z masą fajerwerków. Jednak oprócz tego nie oferuje on niczego. Niby mamy tutaj spore pole do popisu na nową trylogię, jednak zdecydowanie lepiej aby ona nigdy nie powstała. Jeśli ktoś myślał, że Terminator: Salvation jest produkcją słabą, mającą beznadziejnego Johna Connora i bzdurną fabułę, to idąc na Genisys może się zdziwić i z tego powodu podnieść ocenę czwartej części. Najnowszy Terminator jest w praktycznie kinem familijnym, skierowanym do młodszej publiki. Nie ma w nim dramaturgii z Dnia sądu, wartkiej akcji z Buntu maszyn, ani ciekawych postaci z Salvation. Jest ugrzecznioną i wygładzoną przez CGI wersją pierwszego Elektronicznego mordercy, co najlepiej pokazuje obecny stan Hollywood.

Ocena - 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz