Gdy widzę przy scenariuszu nazwisko Samojlik, to wiem, że czeka mnie porządny komiks dla dzieci i młodzieży o tematyce przyrodniczej oraz ekologicznej. Dodawszy do tego nazwiska Podolec w rubryce rysunek i Mianowska przy kolorach, znikają wszelkie obawy odnośnie całokształtu pracy. Nie inaczej było i tym razem, podczas lektury pierwszego tomu "Bardzo dzikiej opowieści". Komiksu traktującego o szanowaniu zwierząt oraz dbaniu o dziką przyrodę. Oto bowiem na leśnym parkingu, pełnym wszelakiego śmiecia, znalazła się kotka Rysia. Uciekła ona ze sklepu, który mają likwidować i poszukuje drogi do Domu Wszystkich Zwierząt. Trafia tym samym na zapuszczony oraz zaniedbany Rezerwat Rysia, tyle że brak głównego lokatora mocno nadwątlił wartość gruntu. Spotyka tam inne miejskie zwierzaki, porzucone przez swych właścicieli, ale też zdesperowanych mieszkańców lasu, borykających się z psim gangiem. Co z tego wyniknie? Cóż, nikogo raczej nie zdziwi, że nie małe kłopoty.
Fabuła jest nawet dość mocno rozbudowana i nieraz pełna zwrotów akcji. Nie wszystko jest tutaj bowiem czarno-białe. Nawet gang psubratów chowa przed czytelnikiem pewne sekrety, które ten z czasem poznaje. No, pewną ich część. Nasza koteczka też nie wszystko mówi, a do tego ma dość wybujała wyobraźnię, więc czasem napyta sobie przez to biedy. Szybko zawiązuje znajomość z porzuconym żółwiem i papugą, których namawia na wspólne odnalezienie wspomnianego domu. Przy okazji całą trójka poznaje wtedy zbzikowaną sowę, cierpiącą na rozdwojenie jaźni. Trzeba przyznać, że scenarzyście pomysłów nie brakuje, a do tego napisał je w iście wybornym stylu. Rzeczona sowa, to póki co moja ulubiona postać z całej opowieści i dodająca jej bardzo dużo kolorytu.
Cała opowieść ma też ukryte drugie dno, którym jest dbanie o przyrodę oraz branie odpowiedzialności za adoptowane zwierzęta. Same "futrzaki" odnoszą się do tych kwestii, pomstując na ludziach za to co im zrobili. Żółw, które właściciel chciał zmutować, bo naoglądał się za dużo filmów, papuga którą wyrzucono bo nie pasowała do nowego wystroju pokoju, albo bóbr uskarżający się na śmieci. Stąd nazwa lasu, gdzie ludzie pozostawiają na pastwę drapieżników swoich dawnych pupili. Jedynie sowa korzysta z tego dobrobytu, bo jak sama zauważa, coś jeść musi. Na tym polu komiks bardzo przypomina mi serial "Zwierzęta z ginącego lasu", który również pokazywał prawdziwe oblicze natury, nie zaś ten pseudo-wege-raj, gdzie drapieżniki wcinają chrupki. Tu przynajmniej czyni to tylko udomowiona kotka, z grubym futrem.
Od strony graficznej jest oczywiście jest oczywiście miodnie. Wszak to Podolec i Miankowska, więc z doświadczenia wiem, że nie może być źle. Postacie są wyraziste, zapadają w pamięci czytelnika oraz na swój sposób troszkę trącą satyrą. Oczywiście znów głównym punktem programu jest sowa o dwóch obliczach, która nawet ma różny kolor oczu. Nawet gdy mówi w zależności od koloru "dymka" wiemy która z jej jaźni jest aktywna. Świetny patent. Przyznaję, że po lekturze tego tomu, od razu miałem ochotę sięgnąć po kolejny. Szkoda, że nie mam obecnie takiej możliwości i muszę czekać aż się pojawi. W przeciwieństwie do Bajki i Pompika, tutaj naprawdę muszę wiedzieć co będzie dalej. Dawno nie towarzyszyło mi takie uczucie przy komiksach skierowanych do młodszego odbiorcy.
Fabuła jest nawet dość mocno rozbudowana i nieraz pełna zwrotów akcji. Nie wszystko jest tutaj bowiem czarno-białe. Nawet gang psubratów chowa przed czytelnikiem pewne sekrety, które ten z czasem poznaje. No, pewną ich część. Nasza koteczka też nie wszystko mówi, a do tego ma dość wybujała wyobraźnię, więc czasem napyta sobie przez to biedy. Szybko zawiązuje znajomość z porzuconym żółwiem i papugą, których namawia na wspólne odnalezienie wspomnianego domu. Przy okazji całą trójka poznaje wtedy zbzikowaną sowę, cierpiącą na rozdwojenie jaźni. Trzeba przyznać, że scenarzyście pomysłów nie brakuje, a do tego napisał je w iście wybornym stylu. Rzeczona sowa, to póki co moja ulubiona postać z całej opowieści i dodająca jej bardzo dużo kolorytu.
Cała opowieść ma też ukryte drugie dno, którym jest dbanie o przyrodę oraz branie odpowiedzialności za adoptowane zwierzęta. Same "futrzaki" odnoszą się do tych kwestii, pomstując na ludziach za to co im zrobili. Żółw, które właściciel chciał zmutować, bo naoglądał się za dużo filmów, papuga którą wyrzucono bo nie pasowała do nowego wystroju pokoju, albo bóbr uskarżający się na śmieci. Stąd nazwa lasu, gdzie ludzie pozostawiają na pastwę drapieżników swoich dawnych pupili. Jedynie sowa korzysta z tego dobrobytu, bo jak sama zauważa, coś jeść musi. Na tym polu komiks bardzo przypomina mi serial "Zwierzęta z ginącego lasu", który również pokazywał prawdziwe oblicze natury, nie zaś ten pseudo-wege-raj, gdzie drapieżniki wcinają chrupki. Tu przynajmniej czyni to tylko udomowiona kotka, z grubym futrem.
Od strony graficznej jest oczywiście jest oczywiście miodnie. Wszak to Podolec i Miankowska, więc z doświadczenia wiem, że nie może być źle. Postacie są wyraziste, zapadają w pamięci czytelnika oraz na swój sposób troszkę trącą satyrą. Oczywiście znów głównym punktem programu jest sowa o dwóch obliczach, która nawet ma różny kolor oczu. Nawet gdy mówi w zależności od koloru "dymka" wiemy która z jej jaźni jest aktywna. Świetny patent. Przyznaję, że po lekturze tego tomu, od razu miałem ochotę sięgnąć po kolejny. Szkoda, że nie mam obecnie takiej możliwości i muszę czekać aż się pojawi. W przeciwieństwie do Bajki i Pompika, tutaj naprawdę muszę wiedzieć co będzie dalej. Dawno nie towarzyszyło mi takie uczucie przy komiksach skierowanych do młodszego odbiorcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz