Strony

6 stycznia 2019

Podboje #4: Śmierć króla

Runberg, oprócz swojej serii o "Millennium" na podstawie książek Stiega Larssona, nigdy mnie nie porwał. Niemniej jego komiksy lubię czytać, na zasadzie solidnego odmóżdżacza. Wiecie, taka lekka, kompletnie przewidywalna i niezobowiązująca do jakiegokolwiek wysiłku intelektualnego, lektura, która jednocześnie posiada przykuwający oko rysunek. Na dodatek często jest wrzucona w tematykę, która mnie interesuje. Było tak z "Konungami", potem "Władzą", a także omawianymi tutaj "Podbojami". Te ostatnie właśnie dobiły do finału i ten jest.... kompletnie przewidywalny. W praktyce sam tytuł zdradza wszystko, a jeśli jakimś cudem tego nie uczynił, to wystarczy przeczytać kilka stron tego albumu, aby wszelkie wątpliwości się rozwiały. Czy zatem warto omawiać szczegółowo taki komiks? Może nie szczegółowo, szczególnie skupiając się na ostatnim tomie, bo jeśli przedstawię cokolwiek z fabuły, to w praktyce będzie morderczy spoiler. Dlatego w tym materiale, niejako zamykającym mój wywód na temat "Podbojów" po prostu podsumuje całość, trochę przy tym marudząc.

Zacznijmy od tego, co najbardziej zawsze uprzyjemniało mi lekturę "podbojów" czyli warstwy graficznej. Za rysunek oraz kolory odpowiada Francois Miville-Deschenes, który ze swojej pracy wywiązał się naprawdę drobiazgowo. Może nie jest to aż taki poziom jak w serii "Murena", gdzie za rysunek odpowiadał Delaby, ale i tak osoby interesujące się historią starożytną ludów Bliskowschodnich, odnajdą masę nawiązań do kultury Scytów i Hetytów. Dwóch głównych frakcji, ścierających się w krwawym boju. Jest to akcentowane na wielu płaszczyznach, zarówno strojach, obrządkach religijnych czy stylu walki. Znajdziemy też kilka nawiązań do kultury Scytów w przedstawionych w komiksie miastach, choć te służą głównie jako arena walk, więc wiele z nich nie zostaje. 

Nie zabrakło również sporej nuty mitologii, co zresztą widać po okładce czwartego tomu. Mamy więc gryfony, pradawne słonie oraz wymarłe już wielkie lądowe monstra zwane Indrikoterium, których tutaj używają sojusznicy Hetytów. Co prawda te ostatnie bestie istniały naprawdę istniały, ale człowiek na pewno nie miał możliwości ich udomowić, gdyż stworzenie żyło w oligocenie, jakieś 25 milionów lat temu. Zresztą najbliższym żyjącym krewnych tych ssaków są nosorożce, co zresztą wyraźnie widać. Tak czy inaczej, ten mitologiczny element ciekawie został wkomponowany w całą opowieść i uprzyjemnił mi lekturę.

Podobnie było w przypadku wątku ocalonych z kataklizmu Atlantów, którzy od kilku dekad pomagali Sarmatkom z ludu Scytów, czy też głównej bohaterki, babilońskiej kronikarki imieniem Thusia. To ona jest kluczową postacią, opisującą losy Hordy Żywych i to również ta postać przyczynia się najpierw do jej upadku, choć nieświadomie, a potem ostatecznego zwycięstwa. Było to z jednej strony przewidywalne, a z drugiej mimo wszystko liczyłem na jakiś zwrot akcji. Teoretycznie w finale ostatniego albumu go otrzymuję, bo nie mamy tutaj do czynienia z klasycznym happy endem, ale i tak było to stanowczo za mało. Dobra, wiedziałem po co sięgam, niemniej zawsze tliła się we mnie myśl: "A może jednak...?"

Tak czy inaczej Thusia jest postacią napisaną dobrze oraz, co ważniejsze, ciekawie. Czego nie można powiedzieć o sporej gamie towarzyszących jej osób, którzy są tak przesączeni stereotypami, że już w pierwszym albumie odkryli wszystkie swoje karty. Wyłamuje się z nich jeden mag rodu Atlantów oraz na swój sposób królowa Sarmatek, choć i tak czytelnik łatwo potrafi ją rozgryźć. Szkoda tylko, ze władca Hetytów mający bardzo ciekawie napisaną postać żony, występuje w całej opowieści za mało. Szczególnie jego krwiożercza i przepiękna małżonka na tym traci, bowiem sceny z nią potrafią pokazać nam jak ogromny drzemał w niej potencjał. Cóż, nie można mieć wszystkiego.

"Podboje" to niezła seria. Owszem - przewidywalna fabularnie, pełna stereotypowych zagrywek i niezbyt wysokich lotów, ale ładnie narysowana, puszczająca oczko w stronę historii i mitologii oraz pozwalająca się odprężyć. W moim przypadku wystarczyła jednorazowa lektura, niemniej nigdy nie wyparuje ona z mej pamięci. Mimo swej wtórności i, że się tak wyrażę, "płaskości" pozwoliła się zrelaksować oraz odpocząć. Tylko tyle i aż tyle, jak to mawiają mądre głowy.