Strony

13 listopada 2018

Pajęczym okiem#2: Stan Lee

Materiał ma charakter mocno subiektywny i dość osobisty. Jeśli nie odpowiada ci taka forma lektury, to po nią nie sięgaj. Czuj się ostrzeżony.


STAN LEE
28.12.1922-12.11.2018

Długo się zbierałem w sobie, aby napisać ten tekst. Tak naprawdę to, co opublikowałem zajęło mi raptem godzinę, jednak potrzebowałem do tego kilku drinków, aby słowa same popłynęły. Od kilkunastu godzin internet zalewa fala smutku na wieść o śmierci jednego z największych ludzi w świecie komiksów Marvela. Stana Lee. Wiecie, gdy przeczytałem w poniedziałek wieczorem, że ten człowiek odszedł z naszego świata, moja pierwsza myśl brzmiała "Przecież to niemożliwe. Stan Lee jest nieśmiertelny!". Nie wiem dlaczego, ale naprawdę nigdy nie umiałem sobie wyobrazić, że zabraknie tego człowieka pośród żywych. Czy to dlatego, że jestem wielkim fanem komiksów spod znaku Marvel? Nie. Nic z tych rzeczy, ale Stan Lee odcisnął znaczący ślad w moim życiu, choć... nie jako autor komiksów.


Być może zabrzmię teraz jak heretyk, którego powinno się spalić żywcem na stosie, ale nigdy nie uważałem Stana Lee za rasowego artystę. Takiego, który samodzielnie tworzy komiksy. Dla mnie był on kimś kto zarażał innych inspiracją, dawał pomysły, ale przede wszystkim umiał sprzedać komiks zwykłym ludziom. Potrafił zarazić tym dziwnym światem pełnym trykociarzy, nordyckiej mitologii, zamaskowanych bohaterów i złoczyńców oraz drapieżnych i seksownych kobiet. Wybaczcie mi jeśli teraz zgrzeszę, ale Stan po dziś dzień (i wątpię aby kiedykolwiek się to zmieniło) jest dla mnie takim komiksowym odpowiednikiem Steva Jobs. Człowieka, który inspirował faktycznych twórców do pracy, a sam umiejętnie potrafił sprzedać ich towar, stając się jednocześnie twarzą firmy i poniekąd osobą przypisującą sobie sukces innych. Zapewne brzmię jak potwór i fani Marvela, których bożyszcze właśnie odeszło do Walhalli, proszą Thora, aby ten trzasnął mnie młotem, ale to nic nie da. Stan Lee był, jest i będzie w moich oczach genialnym marketingowcem, swego rodzaju wzorem do naśladowania, jak należy sprzedać komiks ludziom, którzy tą formę literatury traktują z góry.

Tak naprawdę to on zaraził mnie w dzieciństwie komiksem i sprawił, że zainteresowałem się mitologią skandynawską. W efekcie tego sięgnąłem po serię "Thorgal", którą czytam po dziś dzień, choć swą świetność utraciła lata temu. Owszem, były inne komiksy, ale gdy "upadła" przysłowiowa kurtyna, a ja miałem wtedy 6 lat, nie przemawiały one za bardzo do mojej osoby. Dopiero później, w trzeciej klasie podstawówki wsiąkłem na dobre w ten magiczny świat obrazów, właśnie za sprawą trykotów, a konkretniej Spider-mana i Logana z X-Men. Po dziś dzień pamiętam zeszyt, wydany przez TM Semic, gdzie Pajączek i Punisher walczyli z całą masą maszyn oraz najemników, likwidując jakąś dziwną komórkę wojskową. O mój Boże, jakież to było cudowne. Czytałem go tak często, że wyglądał jak szmata, więc później kupiłem drugi egzemplarz, za dużo większe pieniądze. Niestety przepadł lata temu, ale okładkę nadal mam przed oczami. I na końcu Venom nakłaniający do kupna kolejnego numeru tekstem "Kup, albo zjem twojego psa!". Dla mnie to było coś pięknego, choć moja matka nie podzielała tego entuzjazmu.


Niemniej mimo całej tej fascynacji, nie pamiętam nazwiska Stana Lee w rubryce scenarzysty lub rysownika. Nie. Nie taka była jego rola. On mi ten komiks sprzedał. Podsunął pod nos, spoglądając na mnie przez przyciemniane okulary i śmiejąc się, dumnie prezentując przy tym swój siwy wąs. Takiego go właśnie zapamiętam. Takiego widziałem go w filmach, komiksach, czy na zdjęciach z różnych imprez gdzie się pojawił. Pełen energii, radosny, zarażający innych fantastycznym światem, wykreowanym przez rzeszę scenarzystów, rysowników, inkerów i kolorystów, którzy stali wiecznie w jego cieniu. Których nazwiska ciągle mi się gdzieś przewijały, ale nie miały znaczenia, bo twarzą uniwersum Marvel był zawsze ten uśmiechnięty, wąsaty facet w przyciemnianych okularach, który machał mi przed nosem nowym zeszytem "The Amazing Spider-Man". 

Czy zatem grzeszę, nazywając go geniuszem marketingu, inspiracją dla rzeszy artystów i współautorem pomysłów na wiele postaci? Właśnie postaci, a nie ich przygód. Być może tak. Być może się mylę, bo za mało czytałem komiksów o trykociarzach i nie śledziłem uważnie filmów oraz seriali im poświęconych. Gdy nieco podrosłem zatonąłem w komiksie frankońskim i poważnym komiksie amerykańskim. Pamiętam, jak swego czasu w piątek klasie szkoły podstawowej mieliśmy przynieść nasz ulubiony komiks i go omówić. W moim wypadku był to pierwszy tom "Wiecznej wojny", który po raz pierwszy w Polsce opublikowano na łamach magazynu "Komiks". Mina mojej polonistki była bezcenna, gdyż tytuł ostro wyróżniał się na tle Kaczora Donalda, Asteriksa i innych powszechnie znanych serii.


Kończąc ten przydługi wywód, chcę dodać, że dziękuję Stanowi Lee za pewien istotny element mojego dzieciństwa. To dzięki niemu sięgnąłem po komiks i potem poznałem jego inne oblicza. To dzięki niemu zainteresowałem się wierzeniami i kulturą ludów skandynawskich. To on sprawił, że po dziś dzień kupuję pościel z Spider-manem, a Venom jest moim ulubionym antagonistą, tuż koło Punishera. To dzięki niemu powstał film "Logan", który uwielbiam. Tak, to wszystko zawdzięczam temu człowiekowi i jako osoba wierząca w życie po śmierci, jestem pewien, że odnalazł swoją Walhallę i czekającą na niego żonę, która udała się tam w zeszłym roku. Być może pewnego dnia i ja zasłużę, aby przekroczyć Bifröst i udać się na spotkanie z mistrzem.