Strony

13 grudnia 2017

Lucky Luke #56: Przeklęte ranczo

Ten album to zbiór czterech krótszych opowieści, gdzie za scenariusz odpowiadają różni autorzy. Źle nie jest, ale czuć brak ręki mistrza, w osobie Rene Goscinnego. Część z nich miała już swój występ na tle serii, niemniej zaprezentowane tutaj historyjki, nie należą do najciekawszych. Tak naprawdę, poza ostatnią zatytułowaną "Rynna", reszta jest taka sobie. Powiedzmy, że na tle innych przygód Lucky Luke'a po prostu poprawna. Zapraszam zatem do zapoznania się z moją opinią o tym albumie oraz zawartych w nich opowieściach.

Tytułowe "Przeklęte ranczo", zaczyna się ciekawie, ale szybko przeradza się w coś na kształt "Scooby-Do". Z tą różnicą, że "bandę dzieciaków" zastępuje słynny kowboj i jego koń. Tak jak sugeruje okładka, będą szkielety, trumny, duchy i ogólnie wszystko to co nawiedza stare, samotne domy. Jakiś potencjał tu był, ale ostatecznie szybko idzie rozwiązać zagadkę i jakoś szczególnie ona nie zaskakuje. Zdecydowanie ciekawiej rysował się sam początek opowieści, nawiązujący do odkrycia ogromnych złóż ropy w 1861 na terenie USA, w miasteczku Whitney (stan Teksas). Był to materiał na naprawdę cieka przygodę, w którą można było wpleść motyw nawiedzonego domu. Szczególnie, ze wtedy w te okolice przybyło sporo poszukiwaczy czarnego złota oraz inwestorów. Niestety wyszło co wyszło, ale ostatecznie nie jest źle. Po prostu trochę rozczarowuje fakt, że czekała nas o wiele ciekawsza przygoda, a dostaliśmy taki, przeżuty sucharek.

Kolejne dwie opowieści też jakoś niespecjalnie porywają. Są zupełnie nie powiązane z innymi przygodami Lucky Luke'a, mogące spokojnie istnieć swoim życiem w jakiejś gazecie. Pierwsza to "Wróżka". Typowo humorystyczna historyjka o próbie obrabowania banku. Klasyczny schemat - naiwni mieszkańcy z szeryfem i bankierem na czele, cwani złodzieje oraz zmyślny kowboj ratujący sytuację. Nic nowego, trochę śmiechu było, ale o całej przygodzie można szybko zapomnieć. Nieco lepiej wypada "Rzeźba", która odnosi się do słynnego wizerunku czterech prezydentów wyrytego w skale. Wspomniane dzieło możemy oglądać w dakocie Południowej na zboczu góry Rushmore i jest niewątpliwie jednym z ciekawszych zabytków Ameryki Północnej. Opowiastek od samego początku tryska humorem i nawiązuje do wielu wydarzeń z historii USA. Zresztą nawet powód wykonania rzeźby, jak i imię artysty mającej ją wykonać, od razu rysuje uśmiech na ustach czytelnika. Niestety całość została strasznie mocno skompresowana i po raz kolejny mamy sytuację, że coś co powinno być pełnoprawnym albumem, stało się krótkim epizodem. Szkoda.

Najlepiej wypada w tym wszystkim ostatnia opowieść, zatytułowana "Rynna". Odnosi się ona do prawdziwego wynalazku, zwanego właśnie rynna, a służącego do transportowania drewnianych bali ze zbocza góry nad rzekę do tartaku. Tutaj oczywiście całość ukazano w bardzo satyrycznym świetle, ciekawie prezentując konstruktora tego wynalazku i jego pierwsze próby. Na samym końcu komiksu, już po "napisach końcowych" umieszczono interesującą rycinie. Przedstawia ona unikalne zastosowanie rynny do transportu ludzi. Można powiedzieć, swoiste początki bobsleju.

Ogólnie komiks jest niezły, ale brakuje mu trochę pary. Jedną opowieść można było bardziej rozwinąć, inną osadzić w nieco innych realiach, wykorzystując świetny wstęp o ropie, a pozostałe dwie spokojnie mogły zostać bez zmian. Nie żałuję czasu, że sięgnąłem po ten album, ale czuję spory niedosyt. Z pewnością zaspokoję go sięgając po inne, starsze i lepiej opracowane komiksy z tej serii, niemniej niesmak pozostał. Jeśli ktoś jest fanem komiksów o przygodach Lucky Luke'a, tak jak ja, to z pewnością i tak kupi ten tom. Różnica polega na tym, że raczej sporadycznie po niego sięgnie powtórnie.