Strony

24 listopada 2017

Filmowy Piątek: The Thing (2011)

Na kolejną odsłonę "The Thing" przyszło nam poczekać 29 lat. Dużo osób bało się, że to będzie sequel, a tymczasem holenderski reżyser Matthijs van Heijningen jr., którego nazwisko łatwiej napisać niż poprawnie wymówić, dał nam prequel arcydzieła Carpentera. Film spotkał się niestety z bardzo oziębłym przyjęciem i ostatecznie został zmiażdżony na polu zarobkowym. Czy jednak słusznie? W mojej opinii - nie. Powiem wręcz więcej. Uważam, że światowa publika bardzo skrzywdziła zarówno reżysera, jak i obsadę pracującą przy tym dziele. Mamy tutaj bowiem do czynienia nie tylko z naprawdę dobrym horrorem, ale również dbanie o ogrom szczegółów w odniesieniu do "The Thing" z 1982 roku. Zachowano ogrom elementów, przeniesiono klimat z noweli Campbella, a co do tego dodano kilka elementów, na które Carpenterowi nie wystarczyło budżetu. Zapraszam zatem do lektury niniejszego tekstu, gdzie udowodnię wam, że "The Thing" z 2011 jest wart tego, aby go mieć w domowej wideotece.

Zacznijmy od rzeczy, moim zdaniem najważniejszej. Film Heijningena nie jest idealny i odstaje na tle dzieła Carpentera. Niemniej to nie oznacza, że mamy do czynienia z klasycznym skokiem na kasę lub złą produkcją. Wręcz przeciwnie. Patrząc na niego od strony technicznej, okiem kogoś kto nie zna klasyku z 1982 ani noweli Campbella, mamy do czynienia z solidną, rzemieślniczą robotą. To po prostu dobry film. Ani przeciętny, czy tym bardziej zły, ani zachwycający, po prostu dobry. Ładne zdjęcia, solidny montaż, nie najgorsze efekty komputerowe, poprawna gra aktorów, aczkolwiek nie jakoś szalenie efektowna, poza dwoma wyjątkami. Dlaczego zatem "The Thing" Meijningena zebrał tak miażdżącą krytykę, ze strony widzów, a nieraz też wysoko cenionych recenzentów?

Wydaje mi się, że główną przyczyną tego stanu rzeczy, jest po prostu sentyment. Często spotykałem się z opiniami ludzi, którzy wieszali psy na tym filmie, a potem okazywało się, że obejrzeli raptem 20, czasem 30 minut. Sporo nawet nie oglądało samego filmu, tylko zwiastun i na tej podstawie wystawiali najniższe możliwe noty. Argumentacja? Bo to skok na kasę, herezja i szkalowanie jedynego, słusznego oryginału z 1982 roku. Obstawiam, że znaczna większość tych osób nawet nie ma pojęcia, że film Carpentera jest remakiem "Istotny z innego świata", będącej najwierniejszym przełożeniem noweli Cambella. Nie przeczę, że to Carpenter tchnął prawdziwą dusze w pomysł pisarza, ale postawmy sprawę uczciwie - jego dzieło nie było oryginałem. Dlatego postawa współczesnego, często bardzo młodego widza, tak mnie frustruje, w odniesieniu do "The Thing" z 2011.


Przejdźmy teraz do sedna całej produkcji, czyli fabuły oraz nawiązań do produkcji z 1982. Na tym polu jest po prostu rewelacyjnie i widać jak na dłoni, że twórcy odrobili bardzo solidnie pracę domową. Przestudiowali obraz Carpentera chyba kadr po kadrze bo ilość szczegółów jest po prostu oszałamiająca. Akcja prequelu dzieje się bowiem na norweskiej stacji arktycznej, którą amerykanie zastali już w zgliszczach. Pierwsze co rzuca się w oczy to rozmieszczenie budynków. Jest niemal idealne z tym co mamy w produkcji z 1982, tylko że tutaj dodano parę obiektów. Niemniej w toku fabuły jest wyjaśnione czemu potem widz ich nie zobaczy. Dotyczy to głównie obiektów, które wyleciały w powietrze, zostały zasypane przez śnieg, albo doszczętnie spłonęły. Pomysł ciekawy, bo wykorzystano go do zwiększenia tempa akcji w prequelu.

Zadbano też o detale. Dla przykładu siekiera wbita w ścianę u Carpentera, jest tutaj wpakowana w dokładnie w to samo miejsce i zgrabnie wyjaśniono czemu tam pozostała. Nie inaczej jest z wyposażeniem pomieszczeń, które ocalały z pożaru, pokazaniem jak doszło do zniszczeń poszczególnych sektorów bazy i tak dalej. Wymagało to od zespołu Heijningena naprawdę dużych nakładów pracy, ale efekt finalny jest rewelacyjny. Zadbano nawet o wygląda odkopanej przez Amerykanów kreatury, jak i sylwetkę monstrum, które z lodu wydobyli Norwegowie. Wiemy zatem jak doszło do połączenia dwóch ludzkich istot (wręcz kanoniczne zdjęcie pierwszego Obcego u Carpentera), czy dlaczego pies na stacji Norwegów przeżył, wraz z jednym z załogantów. Zresztą scena w napisach końcowych jest piorunująca. Mamy bowiem do czynienia z połączeniem sceny wejściowej z produkcji Carpentera. Ta sama muzyka, ta sama czcionka napisów, zadbano nawet o to, aby aktorzy wyglądali identycznie i lecieli dokładną kopią śmigłowca wykorzystanego w filmie z 1982 roku.


Heijningen zadbał też o element samego statku kosmicznego i tutaj spisał się po mistrzowsku. czy raczej zrobił to jego scenarzysta Eric Heisserner. Otóż widz tym razem ma możliwość pełnego zwiedzenia statku obcych, będącego świetnym odwzorowaniem makiety z 1982 roku. Jednak scenarzysta, ustami bohaterów, zadaje te same pytania co bohaterowie z filmu Carpentera. Dodatkowo dorzuca małą garść pytań, o których Amerykanie nie zdążyli pomyśleć. Nie daje jednak widzowi konkretnych odpowiedzi, pozostawiając masę zagadek, które widz sam musi rozwikłać. Na tym nawiązania się nie kończą, gdyż wiele scen jest przeniesieniem lub odwzorowaniem wydarzeń, jakie rozegrają się dopiero na stacji amerykańskiej stacji arktycznej. Zabieg ten wypadł naprawdę dobrze, choć niekoniecznie każdemu może się spodobać. Podobnie jak sam finał pojedynku z agresywnym kosmitą, choć scena po nim to już zupełnie inna liga, mocno tłumiąca niesmak.

Co zaś się tyczy samej gry aktorskiej, to jak wspomniałem wcześniej, jest ona poprawna. Poza dwójką aktorów, reszta nie wybija się jakoś szczególnie, a o kilku nawet zapominamy, że plątali się na planie. Heijningen wprowadził jednak do filmu role kobiece, o których Carpenter myślał, ale ostatecznie się nie zdecydował. Tu mamy natomiast dwie bohaterki - pierwszoplanową Kate Lloyd, graną przez Mary Elizabeth Winstead, oraz trzecioplanową Juliette, zagraną przez Kim Bubbs. Pierwsza z nich wypada naprawdę świetnie i jest jedną z dwóch osób, o których wspomniałem, ze się wybijają na tle zespołu. Praca Winstead naprawdę mnie urzekła i widać, że aktorka dała z siebie dużo. Tymczasem Juliette nie wnosi prawie nic do filmu i tak naprawdę poza jedną sceną, mogłoby jej tam nie być. Drugą postacią, bardzo ważną dla całej fabuły i wybijającą się na ekranie jest Doktor Sander Halvorson, grany przez Ulricha Thomsena. To już aktor z wyższej półki, więc nie ma co się dziwić, że przyćmił innych swoją pracą. Nie znaczy to jednak, ze pozostała grupa wykonała swoją pracę źle. Po prostu nie byli aż tak wyraziści, choć kilka scen potrafi zapaść w pamieć widza.


"The Thing" Heijningena to naprawdę dobry film. Jeśli spojrzymy na niego z punktu widzenia znajomości dzieła Carpentera, to nawet bardzo dobry, ze względu na dbałość o szczegóły. Nawiązania widać już przy tytule oraz samym plakacie, który odnosi się zarówno do głównego plakatu z 1982, ale też jednej ze scen w tamtym dziele. Warto tutaj dodać, że grafik odpowiedzialny za plakat do filmu Carpentera, narysował go niemal na kolanie, nie znając kompletnie scenariusza ani noweli Cambella. Osobiście zawsze wracam do tej produkcji nim sięgnę po "The Thning" z 1982. Mimo swoich niedoskonałości, ogląda mi się ją przyjemnie i jest świetnym uzupełnieniem fabularnym "drugiej" części. Co prawda nie straszy, efekty komputerowe nie zawsze są wstanie zastąpić makiety, choć i tych tutaj nie zabrakło, ale w pewnym stopniu oddaje klimat niepewności pierwowzoru. To naprawdę dobry film, który został niesłusznie skrzywdzony przez butę XXI wieku.