Strony

6 kwietnia 2017

Ślubne wojny

Gary Winick nim nakręcił "Listy do Julii", zabrał się za inne, bardziej proste w swej formie, komedie. Jedną z nich były "Ślubne wojny", które opisują najważniejszy dzień panny młodej. Dzień ślubu. W Stanach Zjednoczonych jest to prawdziwa feta, na którą często idą naprawdę ogromne pieniądze, choć i u nas w Polsce, coraz częściej ślub jak i wesele są pokaźnych rozmiarów. Jednak kiedy dwie przyjaciółki mają wziąć swój wymarzony ślub w tym samym miejscu i tego samego dnia, zdrowy rozsądek znika i zastępuje go chora rywalizacja. Ta natomiast może widzom dostarczyć nie lada rozrywki. Jak to wypada w tym wypadku? Nawet dobrze, choć do legend pokroju "Ja cię kocham, a ty śpisz" jej daleko. 

Liv (Kate Hudson) i Emma (Anne Hathaway) są nierozerwalne od dzieciństwa. Obie też planowały od małego, że w przyszłości wezmą ślub w hotelu Plaza. Ten czas nadszedł, jednak w wyniku komplikacji obie mają ten sam termin ślubu. Wydawać by się mogło, że przecież tak jest lepiej, bo można zrobić jedno gigantyczne wesele, ale nie. Emma zawsze była w cieniu Liv, która jest kobietą przebojową, jednak tym razem postanawia nie robić za dodatek i chce aby jej ślub był taki jak sobie wymarzyła. Zaczyna się zażarta walka pomiędzy kobietami, w którą wplątują coraz więcej osób, w tym swoich narzeczonych.

W przeciwieństwie do "27 sukienek", które bardzo mi się podobały, tutaj historia jest o wiele bardziej oklepana. To nie przeszkadza jakość specjalnie, ale sprawia też, że film Winicka znika z czasem w tłumie podobnych tytułów. Nie zapada zbytnio w pamięci, choć czasem chce się do niego wrócić, gdy nagle sobie przypomnimy, że coś takiego kiedyś powstało. Główną siłą napędową są Hudson i Hathaway, które naprawdę dobrze wywiązały się ze swych ról. Liv to osoba przebojowa, silna, dominująca i zdecydowana. Emma zaś jest uległa, bardziej nieśmiała oraz często ugina się pod presją innych. Obie postaci są napisane naprawdę interesująco, a mimo wykorzystania ogranych schematów, widz śledzi ich losy z zainteresowaniem. W praktyce tylko te dwie bohaterki tworzą jakiś konkretny obraz, gdyż scenariusz nie wykorzystuje potencjału drzemiącego w drugim obozie - panów młodych.


Mężczyźni robią tutaj za mocne tło i wszelkie relacje ich z głównymi bohaterkami są zepchnięte niestety na trzeci plan. To sprawia, ze o nich zapominamy, a szkoda, gdyż są ciekawi. Mają zupełnie inny pogląd na całą sprawę, starają się trzymać razem, jednocześnie wspierając wybranki swych serc w konflikcie jaki powstał. Nieraz są wręcz ostoją spokoju i trzeźwego spojrzenia na całą sprawę, choć ich rady idą w dym. Dodatkowo naprawdę nieźle napisano postać brata Liv i jego relacji z Emmą oraz jej narzeczonym, ale tak samo jak innych mężczyzn, zepchnięto go na tak daleki plan, że robi wręcz za cień. Z tego powodu ciężko połapać się w finale filmu w odniesieniu do jego osoby oraz spraw z nim związanych, bo wcześniej widz tego nawet nie zauważał.


Od strony technicznej jest dobrze, choć nic nie powala jakość szczególnie na kolana. Zdjęcia są zwyczajnie poprawne, montaż podobnie, a muzyka dobrze łączy się z całym obrazem. Z drugiej strony od komedii tego typu trudno wymagać jakichś efektownych fajerwerków, choć takie pozycje jak wspomniany na początku "Ja cię kocham, a ty śpisz" udowodniły, że jest to możliwe. "Ślubne wojny" to niezłe kino. Nie przeciętne, ale też nie jakoś przesadnie dobre tylko zwyczajnie niezłe. Można do tej produkcji wrócić od czasu do czasu, zaś jeśli jej nie znamy i mamy ochotę sięgnąć po coś nowego, to warto zaryzykować. Na pewno nie jest to film będący szczytem osiągnięć Garego Winicka, ale też nie zapisał się on czarną plamą na jego dorobku artystycznym. Polecam "Ślubne wojny" jako lekkie filmidło na nudny wieczór, w towarzystwie ukochanego lub koleżanek.