Strony

24 kwietnia 2017

Inwazja: Bitwa o Los Angeles

Uwielbiam kino akcji, szczególnie z kosmitami w roli głównej. Wiadomo, ze nie zawsze chce się oglądać ciężkie tematy, nawet gdy są wmontowane w widowiskowe popisy pirotechniczne. Co prawda Japończykom wychodzi taka mieszanką, czego idealnym dowodem jest choćby "Ghost in the Shell", ale Amerykanie mają z tym problem. Gdy w 2011 na ekrany kin weszła "Bitwa o Los Angeles", która nie wiedzieć czemu w polskim tytule dostała dopisek "Inwazja" (widocznie jesteśmy narodem niekumatym), to miałem nadzieję na udane widowisko. W pewnym sensie moje oczekiwania się sprawdziły, ale ilość głupot jaką zawiera ta produkcja, szczególnie na polu militarnym, zwyczajnie boli. 

Od samego początku widz czuje co otrzyma, a raczej ma taką nadzieję - "Helikopter w ogniu" z ufoludkami w roli antagonistów. Byłoby to naprawdę dobre zagranie,szczególnie, że sceny batalistyczne naprawdę przykuwają uwagę. Co jednak nie działa, a w zasadzie psuje odbiór dynamicznych potyczek? Cóż, sporo rzeczy. Po pierwsze scenariusz. Prostacki, całkowicie przewidywalny i nasycony taką ilością patosu, że miejscami widz zapada w śpiączkę. Początek wypada co prawda obiecująco, ale po pierwszej potyczce oddziału, którego losy obserwujemy, z kosmitami, zaczyna się robić magiel. Żołnierze zachowują się czasami jak idioci, chroniąc cywilów w sposób niemal samobójczy. Rozumiem oddanie służbie, ale tutaj mamy do czynienia czasami z skrajną nieodpowiedzialnością. Na szczęście wróg strzela jak skończony paralityk i gdyby nie jego zaawansowany arsenał, to niewiele by zdziałał. Zresztą nawet to nie sprawia, że faktycznie zyskuje przewagę na polu bitwy bo marines są zwyczajnie lepiej przeszkoleni.

Co prawda w trakcie filmu jest próba wytłumaczenia dlaczego obcy to skończeni debile, udający że działają na zasadzie mrówczego roju, ale nawet to nie ratuje sytuacji. Owszem otoczka tajemnicy i niepewność są wskazane w takich produkcjach, jednak tutaj wszystko jest bardzo mocno naciągane. Podobnie było zresztą w "Battleship", choć tam przynajmniej nie silono się na poważny wydźwięk filmu. Tutaj mamy zaś potraktowanie widza jako osoby sięgającej po mocny dramat wojenny pokroju "Byliśmy żołnierzami" czy wspomniany wcześniej "Helikopter w ogniu". Tymczasem dostajemy wydmuszkę, efektowną wizualnie, jednak nadal wydmuszkę.


Co zaś się tyczy samych bitew to są faktycznie atutem "Bitwy o Los Angeles". Miejscami wkradają się tam durne zachowania wojaków, ale zwalić to można na stres wywołany bitwą. Wszak łatwo nam, widzom, mówić o czymś co znamy (na szczęście) tylko z gier. Razi natomiast zachowanie pokroju "chodźmy wielką grupą środkiem ulicy, to na pewno nikt nas nie zauważy". Wokoło eksplozje, przeciwnik dominuje w powietrzu, jego żołnierze poruszają się po dachach skacząc jak kangury, ale nie - marines są dzielni i mają kamuflaż termo-optyczny w skórze.

Dodajmy do tego płaskie jak diabli postacie, gdzie nawet porządna praca aktorów niewiele pomaga. Owszem ci starają się jak mogą, co widać szczególnie po Aaronie Eckhartcie, ale i tak nie zmienia to w żaden sposób postrzegania jego bohatera przez widza. Ot marna imitacja sierżanta Norma Hooten w którego wcielił się Eric Bana. Widać na tym polu aż za mocno nawiązania do kilku scen, żywcem wyjętych z "Helikoptera w ogniu", tutaj pasujących jak pieść do nosa. Eckhart naprawdę się starał, ale nic z tego nie wyszło. Zamiast dać coś od siebie, zbytnio kopiował swego protoplastę, do tego scenariusz wpychał mu w usta tak kretyńskie dialogi, czasem przechodzące w monolog, że widz czasem wyje z rozpaczy.


Na pocieszenie pozostaje warstwa czysto wizualna oraz dźwiękowa. Co jak co, ale całość wygląda naprawdę ładnie, przykuwa oko, a starcia, których jest naprawdę bardzo dużo, nie nudzą. Mogą miejscami śmieszyć ze względu na to o czym wcześniej pisałem, ale mimo wszystko wciągają. Jednak po zakończeniu seansu niespecjalnie zapadają w pamięci. No chyba, że ktoś jest wybitnym fanem tego typu widowisk. "Bitwa o Los Angeles" to zmarnowany, na szczęście nie całkowicie, potencjał. Owszem można się przy tym dobrze bawić sącząc piwko, ale nazwać tą produkcję  udaną. Ani to poważne kino wojenne, ani typowa militarna rozrywka science fiction. Raczej taka niezbyt dobrze sklecona obydwu tych gatunków, mająca swoje momenty, jednak nie umiejąca znaleźć swojego miejsca w filmowym świecie. Jednak nie twierdzę, że nie warto dać filmowi szansy. Być może urzecze nas swoją warstwą wizualną i jeśli to nam wystarczy wtedy miło spędzimy czas.