20 października 2018

Nieodebrane połączenie (wersja USA)

W 2008 roku, pięć lat po premierze japońskiego oryginału, do kin zawitała amerykańska wersja "Nieodebranego połączenia". Gdy ją wtedy oglądałem, nawet mi się spodobała. Szału nie zrobiła, ale była niezła. Nie znałem jednak pierwowzoru, dlatego inaczej spoglądałem na ten tytuł. Teraz, po tylu latach i znajomości obu filmów, stwierdzam z pełną stanowczością, ze dzieło Erica Valette (reżyseria) i Andrew Klavan (scenariusz) jest daleko za Japończykami. W tym materiale skupię się głównie na różnicach oraz pokazaniu, dlaczego w moich oczach wersja z Fabryki Snów potrafi uśpić. Natomiast jeśli ktoś chce poznać moja opinię o pierwowzorze, to zapraszam TUTAJ.

UWAGA - materiał zawiera drobne spoilery. Czujcie się ostrzeżeni :)

Skoro ostrzeżeni zostaliście, to zacznijmy od sceny, która mi bardzo zepsuła zabawę. Mianowicie pożaru w szpitalu, słowem sceną otwierającą cały film. Za pierwszym razem gdy siadałem do tego tytułu, ten element sprawił, że oceniłem całość jako niezły. Odarł po prostu historię z sporego kawałka tajemnicy, wykładając niemal od razu masę faktów na stół. W przypadku wersji japońskiej tego nie było, a sam wątek ze szpitalem i dziewczynkami pojawił się na tyle późno, że tylko podkręcał klimat. Tutaj tego nie ma. Podobnie zresztą jest w przypadku pierwszej sceny śmierci osoby, która odebrała tajemniczy telefon. W wersji japońskiej jest tylko wspomnienie o tym i popycha to fabułę do przodu. U Amerykanów zrobiono z tego bardzo oklepany motyw z "straszną ręką", zaś scena z kotem jest tak tandetna, że zepsuła resztki dramatyzmu sytuacyjnego. Co gorsza mowa ciągle o pierwszych 10, a w zasadzie 7 minutach filmu.

Niestety dalej wcale nie jest lepiej. Bardzo boli zmiana głównej postaci męskiej. W oryginale był to pracownik zakładu pogrzebowego, prowadzący na własną rękę śledztwo w sprawie śmierci siostry, połączone z resztą tajemniczych zgonów. Przekładało się to na jego relacje z główną bohaterką oraz inspektorem policji, prowadzącym sprawę owych "samobójstw". Zresztą finał ich spotkania i rozwiązanie zagadki sprawcy naprawdę miało mocny wydźwięk. Tymczasem tutaj mamy do czynienia z osobą młodego policjanta, który niejako scala w sobie tamte dwie postacie. Wypada to nieźle, ale tylko pod warunkiem, że nie znamy oryginału. Wtedy widzimy, jak wiele traci scenariusz na takim, niby błahym, zabiegu. sam finał też pozostawia wiele do życzenia i nie czuć w nim tej siły zaskoczenia, co w przypadku pierwowzoru.


Aby nie było, że tylko marudzę, muszę pochwalić zdjęcia oraz montaż. Lokacje też dają radę, zaś efekty komputerowe... cóż, nie są złe, ale czasem biją po oczach. Technicznie film nie jest zły, ale to nadal przeciętniak. Podobnie na polu aktorskim, gdzie brak uczucia zbliżenia się widza do poszczególnych postaci. Nie powiem, aby w wersji japońskiej aktorstwo stało na jakimś powalającym poziomie, ale w przypadku Edwarda Burns, grającego policjanta, i Shannyn Sossamon będącej odtwórczynią głównej roli kobiecej, spodziewałem się więcej. Szczególnie, że każde z nich pokazało w innych produkcjach, że potrafią naprawdę dobrze grać.

Ostatecznie po latach, muszę uderzyć się w pierś i powiedzieć wprost - dałem za wysoką ocenę. "Nieodebrane połączenie" w wykonaniu amerykańskim, jest po prostu słabym filmem. O wiele lepiej, jako remake wypada choćby "Shutter - Widmo", który też miał premierę w 2008 roku. Oryginał pochodzący z Tajlandii miał swój klimat, zaś jego remake był w moim odczuciu jego godnym następcą. Jednak to materiał na zupełnie osobną rewizję :)